[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak.No dobrze.Więc zadzwonił telefon - przyznała.- Był ja-kiś metr od nas, może mniej.Może pół metra.Dzwonek miał taki,jakby się paliło.Aż podskoczyliśmy.Oni nie, my tak.Aparat byłczarny, sfatygowany, taki z lat czterdziestych, z tarczą i kręconymkablem słuchawki.Stał na chwiejnym, rattanowym stoliku.Dimapodniósł słuchawkę, ryknął do niej coś po rosyjsku i zobaczyliśmy,że jego twarz wykrzywia się w lizusowskim, całkowicie nieszczerym83uśmiechu.Wszystko, co robił w tej chwili, było wbrew jego woli.Wymuszone uśmiechy, wymuszony śmiech, fałszywa wesołość imnóstwo tak, proszę pana , nie, proszę pana , mój dobry panie i to ja was uduszę gołymi rękami.I cały czas wpatrzony w Tamarę,cały czas robi to, co ona mu każe.I cały czas z palcem na ustach,żebyśmy nic nie mówili, bardzo proszę, kiedy on rozmawia.Zgadzasię, Perry? - Z rozmysłem nie zwracając uwagi na Luke'a.Zgadza.- Więc myślimy sobie: czyli to pewnie tych ludzi się boją.Ichcą, żebyśmy też się bali.A Tamara wciąż dyryguje.To potakuje,to kręci głową z tymi uróżowanymi policzkami, robi minę jak Medu-za, kiedy chce wyrazić meganiezadowolenie.Dobrze to opisałam,Perry?- Kwieciście, ale dokładnie - przyznał niezręcznie Perry.A po-tem, dzięki Bogu, posłał jej prawdziwy, pełny uśmiech.To nic, żepełen wyrzutów sumienia.- Niech zgadnę: to był pierwszy z licznych telefonów tego wie-czoru? - podsunął zręczny Luke, skacząc swymi szybkimi, dziwniemartwymi oczami od Gail do Perry'ego i z powrotem.- Zanim wróciła rodzina, było ich chyba z pięć - przytaknąłPerry.- Ty też słyszałaś, prawda? - To do Gail.- A to był dopieropoczątek.Bo przez cały czas, kiedy siedziałem sam na sam z Dimą,słyszałem, że telefon znów dzwoni, i albo Tamara przybiegała,wrzeszcząc na Dimę, żeby odebrał, albo Dima sam zrywał się narównie nogi i biegł odebrać, przeklinając po rosyjsku.Jeżeli tam byłyinne aparaty, to nie zauważyłem.Potem powiedział mi, że komórkinie mają tam zasięgu przez drzewa i skały, i dlatego wszyscy dzwo-nią do niego linią naziemną.Nie uwierzyłem mu.Pomyślałem sobie,że ktoś sprawdza, gdzie jest, i że dlatego oni dzwonią do niego nastaroświecki, naziemny telefon.84- Jacy oni?- Ludzie, którzy mu nie ufają.A on im też nie.Ludzie, którympodlega.I których nienawidzi.Których się boi, i których my teżmamy się bać.Innymi słowy: ludzie, o których mogą wiedzieć Perry, Luke iYvonne, ale nie ja.Ludzie z tego naszego zasranego tekstu, którywcale nasz nie jest.- Czyli w tym momencie pan i Dima odchodzą w dogodnemiejsce, gdzie można porozmawiać i nie zostać podsłuchanym -podsunął Luke.- Tak.- A pani Gail idzie kumać się z Tamarą.- Aadne z nas kumy.- Ale poszła pani?- Do tandetnego saloniku, który śmierdział szczurzymi sikami.Igdzie w telewizorze plazmowym szła msza prawosławna.A Tamaraniosła ze sobą lodówkę.- Lodówkę?- Perry państwa nie poinformował? W tym naszym wspólnymtekście, którego nie widziałam? Tamara chodziła wszędzie z małączarną torbą-lodówką.Kiedy ją odkładała, coś w niej stukało.Niewiem, gdzie kobiety noszą broń w normalnym towarzystwie, aleodniosłam wrażenie, że trzyma tam pistolet podobny do tego, jakimiał wujaszek Wania.Skoro ma to być mój łabędzi śpiew, to mogę dać z siebie wszyst-ko:- Prawie całą jedną ścianę zajmował telewizor plazmowy.Po-zostałe w całości pokrywały ikony.Takie podróżne.I w bogato zdo-bionych ramach, żeby były jeszcze świętsze.Sami święci, żadnychMatek Boskich.Gdzie Tamara, tam święci, tak się domyślam.Mamciotkę, która jest taka sama.Była dziwką, a potem została katoliczką.Każdy z jej świętych jest od czego innego.Gubi klucze: Antoni.Ma85jechać pociągiem: Krzysztof.Brakuje jej paru funtów: Marek.Za-choruje ktoś w rodzinie: Franciszek.A jak już jest za pózno: świętyPiotr.Pauza.Wystrzelała się: znowu nędzne aktorstwo, wypalone, niew roli.- A jak minęła reszta wieczoru, w skrócie? - zapytał Luke,co prawda nie patrząc na zegarek, ale prawie.- Dziękuję, same pyszności.Kawior z bieługi, homary, wę-dzony jesiotr, oceany wódki, błyskotliwe, półgodzinne pijackie toa-sty po rosyjsku dla dorosłych, wielki tort urodzinowy, zagryzanydobroczynnymi kłębami paskudnego dymu rosyjskich papierosów.Wołowina Kobe i krykiet w sztucznym świetle w ogrodzie, fajerwer-ki, których nikt nie oglądał, morska kąpiel po pijaku dla tych, cojeszcze trzymali się na nogach, a potem do domku, gdzie przy drinkuna dobranoc wesoło rozpamiętujemy przemiły wieczór.*Sterta błyszczących zdjęć Yvonne pojawia się już na pewno po razostatni.Bardzo proszę zidentyfikować wszystkich, których pamięta-cie z uroczystości - mówi Yvonne, jakby wygłaszała rotę przysięgi.Ten i ten, pokazuje znużona Gail.No i ten przecież też, mówi Perry.Tak, Perry, ten też.Jeszcze jeden zasrany ten.Ale kiedyś nadej-dzie czas, że kobiety zrównają się prawami z mężczyznami w rosyj-skim świecie przestępczym.Cisza.Yvonne kończy kolejną ze swych szczegółowych notatek iodkłada ołówek.Dziękuję pani, bardzo nam pani pomogła, mówiYvonne.Dla małego, jurnego Luke'a to sygnał, że ma być energicz-ny.Miłosiernie energiczny:- Pani Gail, obawiam się, że musimy panią wypuścić.86Była pani bardzo miła i wspaniale pani zeznawała, resztę dowie-my się od pana Perry'ego.Jesteśmy pani bardzo wdzięczni.Oboje.Dziękujemy.Gail stoi w drzwiach, niepewna, jak się tam znalazła.Obok niejstoi Yvonne.- Perry?Czy on jej odpowiedział? Nie zauważyła.Wchodzi po schodach,strażniczka Yvonne tuż za nią.W zbytkownym i przeładowanymholu wielki Ollie, ten od cockneyowskiego akcentu i obcojęzycznychnutek w głosie, składa rosyjską gazetę, gramoli się z fotela i zatrzy-mawszy się na chwilę przed zabytkowym lustrem, starannie popra-wia oburącz swój beret.5.- Podprowadzić panią do drzwi? - zapytał Ollie, odwracając się nasiedzeniu kierowcy, by zwrócić się do niej przez przegrodę w tak-sówce.- Wszystko w porządku, dziękuję.- Kiedy na panią patrzę, nie wydaje mi się, że wszystko jestw porządku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.- Tak.No dobrze.Więc zadzwonił telefon - przyznała.- Był ja-kiś metr od nas, może mniej.Może pół metra.Dzwonek miał taki,jakby się paliło.Aż podskoczyliśmy.Oni nie, my tak.Aparat byłczarny, sfatygowany, taki z lat czterdziestych, z tarczą i kręconymkablem słuchawki.Stał na chwiejnym, rattanowym stoliku.Dimapodniósł słuchawkę, ryknął do niej coś po rosyjsku i zobaczyliśmy,że jego twarz wykrzywia się w lizusowskim, całkowicie nieszczerym83uśmiechu.Wszystko, co robił w tej chwili, było wbrew jego woli.Wymuszone uśmiechy, wymuszony śmiech, fałszywa wesołość imnóstwo tak, proszę pana , nie, proszę pana , mój dobry panie i to ja was uduszę gołymi rękami.I cały czas wpatrzony w Tamarę,cały czas robi to, co ona mu każe.I cały czas z palcem na ustach,żebyśmy nic nie mówili, bardzo proszę, kiedy on rozmawia.Zgadzasię, Perry? - Z rozmysłem nie zwracając uwagi na Luke'a.Zgadza.- Więc myślimy sobie: czyli to pewnie tych ludzi się boją.Ichcą, żebyśmy też się bali.A Tamara wciąż dyryguje.To potakuje,to kręci głową z tymi uróżowanymi policzkami, robi minę jak Medu-za, kiedy chce wyrazić meganiezadowolenie.Dobrze to opisałam,Perry?- Kwieciście, ale dokładnie - przyznał niezręcznie Perry.A po-tem, dzięki Bogu, posłał jej prawdziwy, pełny uśmiech.To nic, żepełen wyrzutów sumienia.- Niech zgadnę: to był pierwszy z licznych telefonów tego wie-czoru? - podsunął zręczny Luke, skacząc swymi szybkimi, dziwniemartwymi oczami od Gail do Perry'ego i z powrotem.- Zanim wróciła rodzina, było ich chyba z pięć - przytaknąłPerry.- Ty też słyszałaś, prawda? - To do Gail.- A to był dopieropoczątek.Bo przez cały czas, kiedy siedziałem sam na sam z Dimą,słyszałem, że telefon znów dzwoni, i albo Tamara przybiegała,wrzeszcząc na Dimę, żeby odebrał, albo Dima sam zrywał się narównie nogi i biegł odebrać, przeklinając po rosyjsku.Jeżeli tam byłyinne aparaty, to nie zauważyłem.Potem powiedział mi, że komórkinie mają tam zasięgu przez drzewa i skały, i dlatego wszyscy dzwo-nią do niego linią naziemną.Nie uwierzyłem mu.Pomyślałem sobie,że ktoś sprawdza, gdzie jest, i że dlatego oni dzwonią do niego nastaroświecki, naziemny telefon.84- Jacy oni?- Ludzie, którzy mu nie ufają.A on im też nie.Ludzie, którympodlega.I których nienawidzi.Których się boi, i których my teżmamy się bać.Innymi słowy: ludzie, o których mogą wiedzieć Perry, Luke iYvonne, ale nie ja.Ludzie z tego naszego zasranego tekstu, którywcale nasz nie jest.- Czyli w tym momencie pan i Dima odchodzą w dogodnemiejsce, gdzie można porozmawiać i nie zostać podsłuchanym -podsunął Luke.- Tak.- A pani Gail idzie kumać się z Tamarą.- Aadne z nas kumy.- Ale poszła pani?- Do tandetnego saloniku, który śmierdział szczurzymi sikami.Igdzie w telewizorze plazmowym szła msza prawosławna.A Tamaraniosła ze sobą lodówkę.- Lodówkę?- Perry państwa nie poinformował? W tym naszym wspólnymtekście, którego nie widziałam? Tamara chodziła wszędzie z małączarną torbą-lodówką.Kiedy ją odkładała, coś w niej stukało.Niewiem, gdzie kobiety noszą broń w normalnym towarzystwie, aleodniosłam wrażenie, że trzyma tam pistolet podobny do tego, jakimiał wujaszek Wania.Skoro ma to być mój łabędzi śpiew, to mogę dać z siebie wszyst-ko:- Prawie całą jedną ścianę zajmował telewizor plazmowy.Po-zostałe w całości pokrywały ikony.Takie podróżne.I w bogato zdo-bionych ramach, żeby były jeszcze świętsze.Sami święci, żadnychMatek Boskich.Gdzie Tamara, tam święci, tak się domyślam.Mamciotkę, która jest taka sama.Była dziwką, a potem została katoliczką.Każdy z jej świętych jest od czego innego.Gubi klucze: Antoni.Ma85jechać pociągiem: Krzysztof.Brakuje jej paru funtów: Marek.Za-choruje ktoś w rodzinie: Franciszek.A jak już jest za pózno: świętyPiotr.Pauza.Wystrzelała się: znowu nędzne aktorstwo, wypalone, niew roli.- A jak minęła reszta wieczoru, w skrócie? - zapytał Luke,co prawda nie patrząc na zegarek, ale prawie.- Dziękuję, same pyszności.Kawior z bieługi, homary, wę-dzony jesiotr, oceany wódki, błyskotliwe, półgodzinne pijackie toa-sty po rosyjsku dla dorosłych, wielki tort urodzinowy, zagryzanydobroczynnymi kłębami paskudnego dymu rosyjskich papierosów.Wołowina Kobe i krykiet w sztucznym świetle w ogrodzie, fajerwer-ki, których nikt nie oglądał, morska kąpiel po pijaku dla tych, cojeszcze trzymali się na nogach, a potem do domku, gdzie przy drinkuna dobranoc wesoło rozpamiętujemy przemiły wieczór.*Sterta błyszczących zdjęć Yvonne pojawia się już na pewno po razostatni.Bardzo proszę zidentyfikować wszystkich, których pamięta-cie z uroczystości - mówi Yvonne, jakby wygłaszała rotę przysięgi.Ten i ten, pokazuje znużona Gail.No i ten przecież też, mówi Perry.Tak, Perry, ten też.Jeszcze jeden zasrany ten.Ale kiedyś nadej-dzie czas, że kobiety zrównają się prawami z mężczyznami w rosyj-skim świecie przestępczym.Cisza.Yvonne kończy kolejną ze swych szczegółowych notatek iodkłada ołówek.Dziękuję pani, bardzo nam pani pomogła, mówiYvonne.Dla małego, jurnego Luke'a to sygnał, że ma być energicz-ny.Miłosiernie energiczny:- Pani Gail, obawiam się, że musimy panią wypuścić.86Była pani bardzo miła i wspaniale pani zeznawała, resztę dowie-my się od pana Perry'ego.Jesteśmy pani bardzo wdzięczni.Oboje.Dziękujemy.Gail stoi w drzwiach, niepewna, jak się tam znalazła.Obok niejstoi Yvonne.- Perry?Czy on jej odpowiedział? Nie zauważyła.Wchodzi po schodach,strażniczka Yvonne tuż za nią.W zbytkownym i przeładowanymholu wielki Ollie, ten od cockneyowskiego akcentu i obcojęzycznychnutek w głosie, składa rosyjską gazetę, gramoli się z fotela i zatrzy-mawszy się na chwilę przed zabytkowym lustrem, starannie popra-wia oburącz swój beret.5.- Podprowadzić panią do drzwi? - zapytał Ollie, odwracając się nasiedzeniu kierowcy, by zwrócić się do niej przez przegrodę w tak-sówce.- Wszystko w porządku, dziękuję.- Kiedy na panią patrzę, nie wydaje mi się, że wszystko jestw porządku [ Pobierz całość w formacie PDF ]