[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Charlotte bynajmniej się nie spłoszyła, ustaliłyśmy więc, że przeniesie się do nas, jak tylko skończy z obecną pracą (opiekowała się dziećmi pewnego milionera mieszkającego przy Park Lane).Miała w Londynie znacznie starszą siostrę; czy siostra mogłaby ją czasem odwiedzać? - zapytała.Nie widziałam przeszkód.A zatem Charlotte Fisher została moją sekretarką; Mary Fisher spieszyła z pomocą w każdej potrzebie; przez wiele lat obie trwały przy mnie - przyjaciółki, asystentki, guwernantki, woły robocze.Charlotte niezmiennie zaliczam do kręgu najbliższych przyjaciół.Charlotte - czy też Carlo, jak po miesiącu zaczęła ją nazywać Rosalind - dokonała najprawdziwszego cudu.Ledwie przestąpiła próg Scotswood, a już moja córka niczym za dotknięciem różdżki przeobraziła się w tamto miłe dziecko z czasów Site.Zupełnie jakby ją pokropiono święconą wodą! Buciki trzymały się na właściwym miejscu, czyli na nogach, Rosalind odpowiadała grzecznie i najwyraźniej lubiła nową opiekunkę.Gdzieś zniknął rozszalały demon.- Chociaż muszę przyznać - zauważyła nieco później Carlo - że w pierwszej chwili wyglądała mi trochę na dzikie zwierzątko, bo nikt jej od dawna nie obcinał grzywki, aż całkiem zasłoniła oczy.A spod grzywki to badawcze spojrzenie.Nastały szczęśliwe dni.Rosalind poszła do szkoły: najwyższy czas brać się do dyktowania.Straszliwie się denerwowałam, zwlekałam z dnia na dzień.Wreszcie nie było odwrotu.Zasiadłyśmy naprzeciwko siebie, Charlotte z notatnikiem i ołówkiem.Smętnie wpatrywałam się w gzyms kominka, nieśmiało rzuciłam kilka zdań.Brzmiały fatalnie.Po każdym słowie przerywałam, wahałam się.Wszystko wychodziło okropnie sztucznie.Ciągnęłyśmy ten koszmar przez godzinę.W wiele miesięcy później Carlo wyznała, że sama umierała ze strachu.Zaliczyła stosowny kurs, ale zupełnie nie miała wprawy w stenografowaniu; chcąc odświeżyć umiejętności, próbowała nawet stenografować kazania.Bała się, że narzucę tempo co najmniej karabinu maszynowego.Jak widać, całkiem niepotrzebnie.Równie dobrze mogłaby się przestawić na normalne pismo.Po tak katastrofalnym początku szło nam sprawniej, choć zazwyczaj wolałam pisać sama - czy to ręcznie, czy na maszynie.Zadziwiające, jak bardzo onieśmiela własny głos, jak utrudnia wyrażenie myśli.Dopiero kilka lat temu, kiedy złamałam prawą rękę w nadgarstku, zaczęłam używać dyktafonu i stopniowo przywykłam do brzmienia swojego głosu.Dyktafon czy też magnetofon grozi jednak czymś innym - wielosłowiem.Wysiłek konieczny przy najzupełniej fizycznej czynności pisania bez wątpienia pomaga mi trzymać się sedna.W powieściach kryminalnych szczególnie istotna jest, myślę, oszczędność wyrazu.Czytelnik nie przepada za nieustannymi powtórkami.Dyktafon wszakże kusi, żeby starą sprawę po wielekroć przedstawiać w nowej, z lekka urozmaiconej szacie.Rzecz jasna, później można wyciąć, co trzeba, ale to irytuje, niszczy całą płynność.Należy więc korzystać z wrodzonego istotom ludzkim lenistwa i nie pisać więcej aniżeli to niezbędne, by przekazać znaczenie.Naturalnie, wszystko ma swoją właściwą długość.Moim zdaniem powieść detektywistyczna powinna liczyć nie więcej niż 200 stron.Wiem, wydawcy uważają, że to za mało.Może czytelnik czuje się oszukany, jeżeli za swoje pieniądze dostaje tak cienki tomik, a zatem bardziej go zadowoli 240 do 280.Po przekroczeniu tej granicy zazwyczaj się okazuje, że książce wyszłoby na dobre, gdyby była krótsza.Osiemdziesiąt stron - przeciętna długość noweli - znakomicie wystarcza na historię sensacyjną.Niestety, rynek na utwory tej objętości stale się kurczy, autor zaś musi się zadowolić nader umiarkowanym honorarium.Rozbudowuje więc nowelę, powiększa do rozmiarów powieści.Technika stosowana w pisaniu opowiadań w zasadzie nie nadaje się do historii detektywistycznych.Jeśli już, to jedynie do sensacyjnych.Opowiadania H.C.Baileya z Reggiem Fortune w roli detektywa to udany przykład w swoim gatunku, są bowiem dłuższe aniżeli te zwykle drukowane w czasopismach.Od tej pory agencja Hughesa Massie związała mnie z nowym wydawcą, Williamem Collinsem, przy którym trwam i dzisiaj, pisząc tę książkę.Moja pierwsza powieść dla Collinsa, „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, odniosła zdecydowanie największy sukces ze wszystkich dotychczasowych.W rzeczy samej pamięta się ją i przytacza po dziś dzień.Zastosowałam tutaj wcale dobrą receptę, za co częściowo winna jestem wdzięczność swojemu szwagrowi.Kilka lat wcześniej, odkładając jakąś książkę detektywistyczną, James zauważył z niezadowoleniem: - W tych dzisiejszych powieściach prawie każdy może się okazać przestępcą, nawet detektyw.Chciałbym kiedyś przeczytać taką historię, w której przestępcą jest doktor Watson.- Szalenie oryginalna myśl, uznałam.Długo mi nie dawała spokoju.W jakiś czas później ten sam schemat podsunął mi w liście lord Louis Mountbatten: narracja w pierwszej osobie, a w końcu wychodzi na jaw, że to narrator popełnił zbrodnię.List trafił na nie najlepszy moment - akurat byłam ciężko chora toteż do dzisiaj nie wiem, czy odpisałam.Rozważyłam sprawę punkt po punkcie.Rzecz oczywista, musiałam napotkać niebywałe trudności.Nie mieściło mi się w głowie, żeby Hastings mógł kogoś zamordować, a zresztą jak to wszystko ująć nie szachrując? Wielu czytelników twierdzi, że „Zabójstwo Rogera Ackroyda” to szachrajstwo, gdyby jednak wczytali się uważniej, zmieniliby zdanie.Owe niewielkie luki w czasie - luki nie do uniknięcia - wcale sprawnie maskuje wieloznaczność zdań.Doktor Sheppard pisze z dużą lubością: pisze samą prawdę, choć niekoniecznie całą prawdę.Nawet pominąwszy sukces powieści, życie w tamtym okresie układało się bajecznie.Rosalind ubóstwiała swoją pierwszą szkołę i miała sympatyczne koleżanki.Ja także miałam to, co chciałam - ładne mieszkanie, ogród, morrisa, Carlo Fisher, spokój w domu.Archie myślał, mówił, marzył, spał i żył w cieniu golfa.Poprawiło mu się trawienie, rzadziej cierpiał na nerwicową niestrawność.Jak to optymistycznie powiada doktor Pangloss, wszystko było najlepsze na tym najlepszym z możliwych światów.Jednego nam brakowało: psa.Drogi Joey zdechł w czasie naszego pobytu za granicą.Kupiliśmy teriera ostrowłosego, szczeniaka, któremu daliśmy na imię Peter.Natychmiast stał się sercem i duszą całej rodziny.Sypiał w łóżku Carlo; zanim się obejrzeliśmy, skonsumował ładne kilka par rannych pantofli oraz tak zwanych niezniszczalnych psich piłeczek.Po chudych latach miło było zapomnieć o kłopotach finansowych.Nie da się ukryć, odrobinę przewróciło nam się w głowach.Myśleliśmy o rzeczach wręcz nie do pomyślenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •