[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Pójdziemy przodem!Obuszki podnosząc w górę powtarzali zgodnie: My przodem! my pierwsi!Niemcy też im w męstwie ustąpić nie chcieli, lecz spierać się nie śmieli.Książę Henryk zgodził się na ich żądanie. Bóg jeden wie, w czym siła rzekł prawda, że pierwsze starcie często olosie bitwy stanowi, lecz gdy ochotę mają wielką i serce.Szepiółka zgodzić się na to musiał.Tak za przekąsy krwawo się pomściwszy, górnicy wyciągnęli przodem naDobre Pole, razno zanuciwszy pieśń do N.Panny.Rozległa się nią wnet okolica, bo inne wszystkie oddziały za nimi śpiewaćzaczęły.Z wieży Panny Marii coraz lepiej sunących już ku polu Tatarów widać było.Zgóry patrzący mierzyli oczyma, jaką przestrzeń swoje i ich oddziały zajmowały.Niestety! Każda z tych kup pięciu tatarskich dziesięćkroć liczbą przechodziłagromadki wojska skupiającego się na równinie nad Nysą.Drugi szyk, którym dowodził Sulisław, cały był z Krakowian i Wielkopolanzłożony, dobrze zbrojny, w jasnych pancerzach, chorągiew nad nim czerwona,co się już nieraz we krwi skąpała.Tu było miejsce Pawlika, lecz chłopię rade, żesię wyrwało jechało przy księciu.Wojusz w ślad tuż za nim.Krakowian iPoznańczyków nie było więcej niż pierwszych, a choć się rozstawili szerzej, niecelowali liczbą; pokaznością i postawą znaczyli.Sulisław obyczajem rycerskim wybrał się do boju jak na gody, bo naówczasbrał każdy co miał najlepszego, gdy się miał z nieprzyjacielem potykać i dzieństarcia uroczystością był wielką.Więc i on wdział pancerz lśniący, a na hełmierozpierał się mu gryf złoty, godło wszystkich jego rodu. Na tarczy też gryfamiał z paszczą otwartą i językiem wywalonym, malowanego i złoconego.Opolanie składali niedostatniejszy też liczbą oddział trzeci.Lud rześki,postawny, zbrojny dobrze, bo tu niemiecki oręż wprowadzony był dawno iobyczaj też niemiecki panował.Mieczysław Opolski prowadził swoich, a przynim sporo różnych przybłędów, Szwabów, Sasów, Franków, Turyngów, bo sięw nich kochał jak wszyscy śląscy Piastowicze, co z Niemiec matki mieli.Gdy książę Henryk nadjechał i zbliżył się, pozdrowili się i objęli po bratersku,ale słowa rzec nie mógł żaden.Godzina to była, w której usta niemiały, godzinawielka, w której mówiły oczy.Słońce powoli, ciężko spoza chmur się dobywało.Wiatr od Tatarów przynosiłsmród końskiego potu i spalenizny.W czwartym oddziale stało kilku braci i trocha knechtów, których niechętnieprzysłali Krzyżacy, ale na tych wiele rachować nie było można, tyle tylko, że zsobą na obłudę chorągiew zakonu przynieśli, jak gdyby ich tam więcej było.Wrzeczy garść przyszła licha, a resztę niewielkiej kupki różny lud, niezbytrycersko wyglądający, zapełniał.Tych książę Henryk pominął ledwiepozdrowiwszy.Niewiele z nich spodziewał się korzyści.W ostatnim oddziale widać było przedni wybór rycerstwa księcia samego, naktórym waga była największa.Tu się kwiat i śmietanka zebrała.Więc naprzódNiemcy zaciągowi i dworscy, Franki, Szwaby, Sasi od Brandenburczyków,wszystko ludzie, co już nie w jednej ziemi i nie z jednym wojowalinapastnikiem.Dużo też było od Wrocławia i z całego Zląska osiadłych ziemian,co na wszystkie wojny chadzali, a wówczas na nich nie zbywało.Dobry lud,wojacy ogromni, zbroje doskonałe, szyk zręczny.Każdy z nich gotów nadziesięciu, z kopią, mieczem, z obuszkiem, z łukiem, niektórzy z cepamiżelaznymi.Wielu też kusze miało silne, których bełty człeka na wylotprzebijały.Ci jak mur twardzi byli, ale jak kamień też ciężcy w ruchu.Już siętak wszystko ustawiło, chorągwie podniesiono mężnie i brzmiała znowu pieśńpobożna.Każdy miejsce swe zajął i trzymał je.Tatarska moc owa z przeciwka już się ukazywała.Szary tłum niepokazny był aruchliwy.Plugastwa tego sunęły oddziały tak wielkie, że każdy z nich połknąłbybył wszystkie razem Henrykowe, gdyby się one nie rozstawiły szeroko.Ziemia poczęła tętnić i drgać pod stopami koni i ludzi.Szmer zrazu dolatywałdziwny, jakby wody płynęły wiosenne, potem gęste stad końskich stąpanie.Izdało się patrzącym, jakby tam były same niemal konie, a ludzi mało gdziewytykała się głowa, mało gdzie sterczał łuk górą lub włócznia.Z szumu tegocoraz wyrazniej wyrywały się hałasy, pisk jakiś, wycie, nawoływanie. Surun! Surun!Z tysiąca piersi brzmiało coraz dobitniej: Surun!W szykach księcia Henryka spokojnie kończono pieśń pobożną.Stały murem, konie tylko niektóre niby spłoszone, wylękłe, pod jezdzcamidrżały, przysiadały i ledwie je w miejscu utrzymać było można.Chrapanie ichgłuszyło śpiew ludzi.Pieśń w końcu wyciem Tatarów przemożona ucichła.Ustaprzestały dzwięk wydawać, dech zaparło, oczy wszystkich zwrócone były na tentłum, który rósł w nich, posuwał się, olbrzymiał rozpościerał się corazszerzej.Dostrzec już było można ludzi przodem jadących luzno i u każdego z jezdzcówkonia na sznurze bez człeka, tak że gromada nimi zwiększona straszniejszą sięjeszcze wydawała. Trochę otuchy dodało to Zlązakom, nieprzyjaciela więcej się widziało, niż było.Liczba jednak i tak straszną była.z wieży, jak zajrzeć, końca temu wylewowinie widziano.Sunęli się, sunęli, rośli, nieprzeliczeni.Zdawali się wyrastać spodziemi, mnożyć jakimś czarem.W prawo i w lewo zabiegali kołem, zataczając się szeroko obejmowali jak gad,który ofiarę swą obwija pierścieniami, nim ją zdusi i pożre.Rzeka tylko od nichzdawała się osłaniać z jednej strony, lecz dla tych stworzeń dzikich woda niebyła przeszkodą żadną.Rzucili się w nią gęstą kupą, gromadą, tak że zdawali tamować rzekę, która siępokryła cała mnóstwem łbów końskich i ludzkich.Książę Henryk zza wzgórza stał ze swymi, patrzał.Poza sobą tylko już miał placwolny, przed nim Tatarzy zajmowali go ze stron wszystkich.Wtem od dziczy razem z krzykiem: Surun! zaszeleściało, niebo sięzaćmiło chmurą gęstą strzał tatarskich, które nagle bić poczęły i dzwięczeć nażelaznych zbrojach.VIW oknie na wieży kościoła Panny Marii stał siwy jak gołąb ksiądz z rękamizałamanymi, w których krzyż trzymał ściśnięty.Nie czuł tego, iż ręce znakzbawienia skruszyły w konwulsyjnym uścisku.Usta jego usiłowały szeptaćmodlitwę, lecz co chwila kostniały od trwogi.Widok był straszny, potop ludzijakichś ledwie do stworzenia Bożego podobnych wściekły, rozhukany, szalony,upojony.jak fala morska poruszał się i płynął rozbijając, co spotkał przed sobą.Nigdy wiatr jesienny, co jęczy po górach i czeluściach skał, nie wyje nocamitakim głosem bezlitosnym zniszczenia i śmierci.Staruszek zatykał uszy krzyżschowawszy za pierś i słyszał wrzask pomimo to.zamykał oczy i widział tęczerń, jak dokoła opasywała, ściskała rycerzy Bożych.Zaćmiła mu niebiosachmura pocisków, zakryła tych, co stali przeciw nim.Opadła wnet, ksiądzodetchnął rycerze stali jak mur nie tknięci! Wtem druga jak obłok świszczącyzakryła mu ich znowu.Na czele posuwali się ze zbieraną drużyną śmiali górnicy.Rzucili się na dziczsiłą wielką i jak klin wbili w tę potworę.Widać było Tatarów, którzy gnaliprzeciw, jak się od pierwszego uderzenia zgięli, ulegli, zachwiali [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
. Pójdziemy przodem!Obuszki podnosząc w górę powtarzali zgodnie: My przodem! my pierwsi!Niemcy też im w męstwie ustąpić nie chcieli, lecz spierać się nie śmieli.Książę Henryk zgodził się na ich żądanie. Bóg jeden wie, w czym siła rzekł prawda, że pierwsze starcie często olosie bitwy stanowi, lecz gdy ochotę mają wielką i serce.Szepiółka zgodzić się na to musiał.Tak za przekąsy krwawo się pomściwszy, górnicy wyciągnęli przodem naDobre Pole, razno zanuciwszy pieśń do N.Panny.Rozległa się nią wnet okolica, bo inne wszystkie oddziały za nimi śpiewaćzaczęły.Z wieży Panny Marii coraz lepiej sunących już ku polu Tatarów widać było.Zgóry patrzący mierzyli oczyma, jaką przestrzeń swoje i ich oddziały zajmowały.Niestety! Każda z tych kup pięciu tatarskich dziesięćkroć liczbą przechodziłagromadki wojska skupiającego się na równinie nad Nysą.Drugi szyk, którym dowodził Sulisław, cały był z Krakowian i Wielkopolanzłożony, dobrze zbrojny, w jasnych pancerzach, chorągiew nad nim czerwona,co się już nieraz we krwi skąpała.Tu było miejsce Pawlika, lecz chłopię rade, żesię wyrwało jechało przy księciu.Wojusz w ślad tuż za nim.Krakowian iPoznańczyków nie było więcej niż pierwszych, a choć się rozstawili szerzej, niecelowali liczbą; pokaznością i postawą znaczyli.Sulisław obyczajem rycerskim wybrał się do boju jak na gody, bo naówczasbrał każdy co miał najlepszego, gdy się miał z nieprzyjacielem potykać i dzieństarcia uroczystością był wielką.Więc i on wdział pancerz lśniący, a na hełmierozpierał się mu gryf złoty, godło wszystkich jego rodu. Na tarczy też gryfamiał z paszczą otwartą i językiem wywalonym, malowanego i złoconego.Opolanie składali niedostatniejszy też liczbą oddział trzeci.Lud rześki,postawny, zbrojny dobrze, bo tu niemiecki oręż wprowadzony był dawno iobyczaj też niemiecki panował.Mieczysław Opolski prowadził swoich, a przynim sporo różnych przybłędów, Szwabów, Sasów, Franków, Turyngów, bo sięw nich kochał jak wszyscy śląscy Piastowicze, co z Niemiec matki mieli.Gdy książę Henryk nadjechał i zbliżył się, pozdrowili się i objęli po bratersku,ale słowa rzec nie mógł żaden.Godzina to była, w której usta niemiały, godzinawielka, w której mówiły oczy.Słońce powoli, ciężko spoza chmur się dobywało.Wiatr od Tatarów przynosiłsmród końskiego potu i spalenizny.W czwartym oddziale stało kilku braci i trocha knechtów, których niechętnieprzysłali Krzyżacy, ale na tych wiele rachować nie było można, tyle tylko, że zsobą na obłudę chorągiew zakonu przynieśli, jak gdyby ich tam więcej było.Wrzeczy garść przyszła licha, a resztę niewielkiej kupki różny lud, niezbytrycersko wyglądający, zapełniał.Tych książę Henryk pominął ledwiepozdrowiwszy.Niewiele z nich spodziewał się korzyści.W ostatnim oddziale widać było przedni wybór rycerstwa księcia samego, naktórym waga była największa.Tu się kwiat i śmietanka zebrała.Więc naprzódNiemcy zaciągowi i dworscy, Franki, Szwaby, Sasi od Brandenburczyków,wszystko ludzie, co już nie w jednej ziemi i nie z jednym wojowalinapastnikiem.Dużo też było od Wrocławia i z całego Zląska osiadłych ziemian,co na wszystkie wojny chadzali, a wówczas na nich nie zbywało.Dobry lud,wojacy ogromni, zbroje doskonałe, szyk zręczny.Każdy z nich gotów nadziesięciu, z kopią, mieczem, z obuszkiem, z łukiem, niektórzy z cepamiżelaznymi.Wielu też kusze miało silne, których bełty człeka na wylotprzebijały.Ci jak mur twardzi byli, ale jak kamień też ciężcy w ruchu.Już siętak wszystko ustawiło, chorągwie podniesiono mężnie i brzmiała znowu pieśńpobożna.Każdy miejsce swe zajął i trzymał je.Tatarska moc owa z przeciwka już się ukazywała.Szary tłum niepokazny był aruchliwy.Plugastwa tego sunęły oddziały tak wielkie, że każdy z nich połknąłbybył wszystkie razem Henrykowe, gdyby się one nie rozstawiły szeroko.Ziemia poczęła tętnić i drgać pod stopami koni i ludzi.Szmer zrazu dolatywałdziwny, jakby wody płynęły wiosenne, potem gęste stad końskich stąpanie.Izdało się patrzącym, jakby tam były same niemal konie, a ludzi mało gdziewytykała się głowa, mało gdzie sterczał łuk górą lub włócznia.Z szumu tegocoraz wyrazniej wyrywały się hałasy, pisk jakiś, wycie, nawoływanie. Surun! Surun!Z tysiąca piersi brzmiało coraz dobitniej: Surun!W szykach księcia Henryka spokojnie kończono pieśń pobożną.Stały murem, konie tylko niektóre niby spłoszone, wylękłe, pod jezdzcamidrżały, przysiadały i ledwie je w miejscu utrzymać było można.Chrapanie ichgłuszyło śpiew ludzi.Pieśń w końcu wyciem Tatarów przemożona ucichła.Ustaprzestały dzwięk wydawać, dech zaparło, oczy wszystkich zwrócone były na tentłum, który rósł w nich, posuwał się, olbrzymiał rozpościerał się corazszerzej.Dostrzec już było można ludzi przodem jadących luzno i u każdego z jezdzcówkonia na sznurze bez człeka, tak że gromada nimi zwiększona straszniejszą sięjeszcze wydawała. Trochę otuchy dodało to Zlązakom, nieprzyjaciela więcej się widziało, niż było.Liczba jednak i tak straszną była.z wieży, jak zajrzeć, końca temu wylewowinie widziano.Sunęli się, sunęli, rośli, nieprzeliczeni.Zdawali się wyrastać spodziemi, mnożyć jakimś czarem.W prawo i w lewo zabiegali kołem, zataczając się szeroko obejmowali jak gad,który ofiarę swą obwija pierścieniami, nim ją zdusi i pożre.Rzeka tylko od nichzdawała się osłaniać z jednej strony, lecz dla tych stworzeń dzikich woda niebyła przeszkodą żadną.Rzucili się w nią gęstą kupą, gromadą, tak że zdawali tamować rzekę, która siępokryła cała mnóstwem łbów końskich i ludzkich.Książę Henryk zza wzgórza stał ze swymi, patrzał.Poza sobą tylko już miał placwolny, przed nim Tatarzy zajmowali go ze stron wszystkich.Wtem od dziczy razem z krzykiem: Surun! zaszeleściało, niebo sięzaćmiło chmurą gęstą strzał tatarskich, które nagle bić poczęły i dzwięczeć nażelaznych zbrojach.VIW oknie na wieży kościoła Panny Marii stał siwy jak gołąb ksiądz z rękamizałamanymi, w których krzyż trzymał ściśnięty.Nie czuł tego, iż ręce znakzbawienia skruszyły w konwulsyjnym uścisku.Usta jego usiłowały szeptaćmodlitwę, lecz co chwila kostniały od trwogi.Widok był straszny, potop ludzijakichś ledwie do stworzenia Bożego podobnych wściekły, rozhukany, szalony,upojony.jak fala morska poruszał się i płynął rozbijając, co spotkał przed sobą.Nigdy wiatr jesienny, co jęczy po górach i czeluściach skał, nie wyje nocamitakim głosem bezlitosnym zniszczenia i śmierci.Staruszek zatykał uszy krzyżschowawszy za pierś i słyszał wrzask pomimo to.zamykał oczy i widział tęczerń, jak dokoła opasywała, ściskała rycerzy Bożych.Zaćmiła mu niebiosachmura pocisków, zakryła tych, co stali przeciw nim.Opadła wnet, ksiądzodetchnął rycerze stali jak mur nie tknięci! Wtem druga jak obłok świszczącyzakryła mu ich znowu.Na czele posuwali się ze zbieraną drużyną śmiali górnicy.Rzucili się na dziczsiłą wielką i jak klin wbili w tę potworę.Widać było Tatarów, którzy gnaliprzeciw, jak się od pierwszego uderzenia zgięli, ulegli, zachwiali [ Pobierz całość w formacie PDF ]