[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mięso suszyło się przezcałą noc, kolejno go pilnowali.Gdy świt rozjaśnił niebo, juki siodeł wypełniłytwarde jak deski, szczerniałe i pokurczone kawałki antylopiej szynki, antylopiejpolędwicy, antylopiego podgardla, nie różniące się zresztą w tej postaci aniwyglądem, ani smakiem.Lecz tak przyrządzone mięso znosiło świetnie zarównogorąco, jak mróz, nie psuło się nigdy.Można je było gotować we wrzątku,można było żuć, odłamując drobne kęsy.Ze śniadaniem uwinęli się prędko i nim zorze zgasły, jechali kłusem wzdłużbrzegu, z biegiem strumyka.Strumyk doprowadził ich do większej rzeczki,toczącej fale wśród piasków i kamieni.Tu zdjęli wierzchowcom uprząż, abymogły wytarzać się w wodzie, i znów ruszyli dalej. Jesteśmy prawie u celu stwierdził Old Gun, gdy znalezli się naprzeciwległym brzegu. Teraz poznajesz tę rzeczkę?Irvin nic nie poznał.Takich rzeczek mógł spotkać mnóstwo i nie odróżniłbyjednej od drugiej, powiedział tylko: Ale to nie tamto miejsce. Oczywiście zgodził się traper. Jeszcze mamy kawałek drogi do tamtego", jak powiadasz, miejsca.Nie będziemy tak daleko się zapuszczać.Nieroztropnie. Indianie? Właśnie.Pewnie kręcą się po okolicy i szukają naszych tropów.Jestempewien, że tych twoich bandytów znajdziemy bliżej.A teraz patrz pilnie wziemię, jeśli nawet nic nie dostrzeżesz, przyda ci się taka wprawka.Farmer wziął to do serca i jadąc krok w krok za klaczą trapera przyglądał siękażdemu krzaczkowi, każdej trawce, każdej kępce mchu.Wkrótce zwątpił wmożliwość doszukania się czegokolwiek, a gdy Old Gun wstrzymał konia, do-szedł do wniosku, że i jego przewodnik również nie odnalazł tropów.Znajdowali się wówczas na środku naturalnego amfiteatru płaszczyznyotoczonej koliście pasmem wzniesień. Popatrz no, znakomity rolniku.Coś tak wygląda, jakby tu tańcowało stadobizonów.Irvin spojrzał we wskazanym kierunku.Ziemia między dwoma iglastymidrzewkami była mocno zdeptana. Znalezliśmy trop radośnie stwierdził farmer. Na pewno, ale czy to jest ich trop? Jak myślisz? Chyba warto sprawdzić?Irvin dobrze wiedział, że jego opinia w niczym nie wpłynie na decyzję trapera.Więc tylko mruknął pod nosem, że słusznie" i ruszył za Old Gunem.Zlady kopyt wikłały się, to z prawej, to z lewej strony, jednak nadal byłyzupełnie wyrazne, aż dotarli do miejsca, w którym jeszcze ich przybyło. To właśnie tu stwierdził Old Gun. Tu się spotkali. Ci dwaj i Indianie? A któż by inny? Zapamiętałem sobie to miejsce.Jakby dobrze poszukać,znalazłyby się i plamy krwi, ale po co nam to? Wracamy. Dlaczego? nie wytrzymał Irvin. %7łeby skrócić drogę.Cofnęli się kilkanaście jardów, wjechali w bór, ale wkrótce zarośla poczęłyrzednąć, coraz mocniejszy blask słońca roztapiał leśny półmrok, aż wreszcietwarze jezdzców owiał ciepły wiatr przesycony wonią kwiatów i traw.Otworzyłsię widok na łąkę.Puścili wierzchowce galopem.Irvin znów ujrzał stary trop.Pomyślał, że Old Gun jest chyba jasnowidzem, jeśli potrafił tak bezbłędnieodgadnąć kierunek ucieczki tamtych ludzi.Po godzinie pospiesznej jazdy traper zatrzymał klacz. Co się stało? Nie jedziemy dalej? Owszem, jedziemy.Tylko każdy w inną stronę uśmiechnął się traper. Jak to? Obiecałem, że podprowadzę kawałek.Więc podprowadziłem.Masz trop takwyrazny, że ślepy by dostrzegł.Pędz teraz na skrzydłach wiatru, a osiągnieszcel, nim jutrzejszy dzień minie.Jeśli będziesz miał tyle szczęścia, iledotychczas, capniesz jednego, albo nawet obu, i wrócisz w blasku chwały i kupodziwowi wszystkich zacnych rolników.Ruszaj! Myślałem. zaczął Irvin. Nieważne, coś myślał.Dalej nie będę ci towarzyszyć.No, bywaj!Spiął konia ostrogami i zawrócił w miejscu.Irvin przyglądał się pędzącejsylwetce jezdzca, aż znikła w głębi lasu. Szkoda westchnął. Nie mógł jechać ze mną?"Ale natychmiast zawstydził się tej myśli.Jakież miał prawo domagać sięczegokolwiek od człowieka, który tak bardzo mu pomógł? Stwierdził zezdziwieniem, że góry Sacramento pełne są dobrych ludzi i wcale nie takiepuste.Widać szczęście mu sprzyja.Uderzył muła piętami.Nadal ciągnęła się przed nim płaszczyzna łąki znaczonaścieżką tropów tak wyraznych, że można było pędzić galopem bez obawy.I takteż Irvin postąpił.Zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy zwierzę poczęło chrapaćze zmęczenia.Pozwolił mu więc na lekki kłus, nawet na jazdę stępa.Ale pojakimś czasie znów wrócił do galopu.Paliła go niecierpliwość.Niech sięwreszcie rozstrzygnie!Zakończył jazdę niespodziewany widok czarnego kręgu wypalonych traw.Dokoła rośliny zostały powyrywane, widać było suchą, piaszczystą glebę.Irvinzeskoczył z siodła, ukląkł i dotknął dłonią popiołu.Gdy ją uniósł, była pokrytaczarną warstwą spalenizny niby błotem a więc gospodarze obozowiska zaleliogień wodą, a wilgoć jeszcze nie wyparowała.Mimo gorącego dnia!Stwierdzenie to wprawiło Irvina w stan podniecenia.Jakże blisko musieliznajdować się uciekinierzy! Wspomniał Old Guna i westchnął.Ten by wiedział,jak teraz postąpić.Jechać dalej? Zatrzymać się do wieczora? Na otwartejrówninie nie było gdzie się skryć.Rozsiodłał muła, bez większego trudu odkrył małe jeziorko wśród traw izdecydował spędzić tu noc.Obudził się rankiem pełen przerażenia, że zasnął tak mocno w bliskimsąsiedztwie wrogów.Cóż, nie był przecież traperem, lecz rolnikiem, uczciwieprzesypiającym noce we własnym łóżku.Szybko zagotował wodę, napoił muła, pracowicie przeżuł kawał wysuszonegomięsa i ruszył w drogę.Słońce określiło kierunek jego jazdy.Pasma gór malałyoddalając się coraz bardziej.Pędził teraz na wschód, nie na południe, nie wstronę granicy Meksyku.Szczęśliwie się złożyło, że ścigani przestępcy zmienilitrasę.Gdyby nie spotkanie z Indianami znajdowaliby się zapewne już poza RioGrandę, na ziemi, na której nie obowiązywały zarządzenia szeryfów, gdzie nicnie znaczył list gończy, jeśli nie został potwierdzony przez miejscowe władze.Upływały godziny, minął dzień, a na horyzoncie nie dostrzegł ruchomejsylwetki.Następnego dnia ujrzał znów ślad ogniska i nic więcej.Tak minąłjeszcze jeden i jeszcze.Skończyła się łąka, zrzedły trawy, coraz częściejkopyta muła grzęzły w sypkim, czerwonym piachu.Ukazały się kaktusy samotni strażnicy jałowej gleby.Dokoła krajobraz prawie pustynny, smutny,przypominający beznadziejne przestrzenie Llano Estacado.Piach, raz twardy,kiedy indziej sypki tak bardzo, że nogi muła zapadały się w nim po pęciny,uniemożliwiał szybszą jazdę.Irvin przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś (jużnie pamiętał, od kogo) opowieść o ruchomych piaskach pochłaniających bezżadnych możliwości ratunku konia wraz z jezdzcem.Wzdrygnął się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Mięso suszyło się przezcałą noc, kolejno go pilnowali.Gdy świt rozjaśnił niebo, juki siodeł wypełniłytwarde jak deski, szczerniałe i pokurczone kawałki antylopiej szynki, antylopiejpolędwicy, antylopiego podgardla, nie różniące się zresztą w tej postaci aniwyglądem, ani smakiem.Lecz tak przyrządzone mięso znosiło świetnie zarównogorąco, jak mróz, nie psuło się nigdy.Można je było gotować we wrzątku,można było żuć, odłamując drobne kęsy.Ze śniadaniem uwinęli się prędko i nim zorze zgasły, jechali kłusem wzdłużbrzegu, z biegiem strumyka.Strumyk doprowadził ich do większej rzeczki,toczącej fale wśród piasków i kamieni.Tu zdjęli wierzchowcom uprząż, abymogły wytarzać się w wodzie, i znów ruszyli dalej. Jesteśmy prawie u celu stwierdził Old Gun, gdy znalezli się naprzeciwległym brzegu. Teraz poznajesz tę rzeczkę?Irvin nic nie poznał.Takich rzeczek mógł spotkać mnóstwo i nie odróżniłbyjednej od drugiej, powiedział tylko: Ale to nie tamto miejsce. Oczywiście zgodził się traper. Jeszcze mamy kawałek drogi do tamtego", jak powiadasz, miejsca.Nie będziemy tak daleko się zapuszczać.Nieroztropnie. Indianie? Właśnie.Pewnie kręcą się po okolicy i szukają naszych tropów.Jestempewien, że tych twoich bandytów znajdziemy bliżej.A teraz patrz pilnie wziemię, jeśli nawet nic nie dostrzeżesz, przyda ci się taka wprawka.Farmer wziął to do serca i jadąc krok w krok za klaczą trapera przyglądał siękażdemu krzaczkowi, każdej trawce, każdej kępce mchu.Wkrótce zwątpił wmożliwość doszukania się czegokolwiek, a gdy Old Gun wstrzymał konia, do-szedł do wniosku, że i jego przewodnik również nie odnalazł tropów.Znajdowali się wówczas na środku naturalnego amfiteatru płaszczyznyotoczonej koliście pasmem wzniesień. Popatrz no, znakomity rolniku.Coś tak wygląda, jakby tu tańcowało stadobizonów.Irvin spojrzał we wskazanym kierunku.Ziemia między dwoma iglastymidrzewkami była mocno zdeptana. Znalezliśmy trop radośnie stwierdził farmer. Na pewno, ale czy to jest ich trop? Jak myślisz? Chyba warto sprawdzić?Irvin dobrze wiedział, że jego opinia w niczym nie wpłynie na decyzję trapera.Więc tylko mruknął pod nosem, że słusznie" i ruszył za Old Gunem.Zlady kopyt wikłały się, to z prawej, to z lewej strony, jednak nadal byłyzupełnie wyrazne, aż dotarli do miejsca, w którym jeszcze ich przybyło. To właśnie tu stwierdził Old Gun. Tu się spotkali. Ci dwaj i Indianie? A któż by inny? Zapamiętałem sobie to miejsce.Jakby dobrze poszukać,znalazłyby się i plamy krwi, ale po co nam to? Wracamy. Dlaczego? nie wytrzymał Irvin. %7łeby skrócić drogę.Cofnęli się kilkanaście jardów, wjechali w bór, ale wkrótce zarośla poczęłyrzednąć, coraz mocniejszy blask słońca roztapiał leśny półmrok, aż wreszcietwarze jezdzców owiał ciepły wiatr przesycony wonią kwiatów i traw.Otworzyłsię widok na łąkę.Puścili wierzchowce galopem.Irvin znów ujrzał stary trop.Pomyślał, że Old Gun jest chyba jasnowidzem, jeśli potrafił tak bezbłędnieodgadnąć kierunek ucieczki tamtych ludzi.Po godzinie pospiesznej jazdy traper zatrzymał klacz. Co się stało? Nie jedziemy dalej? Owszem, jedziemy.Tylko każdy w inną stronę uśmiechnął się traper. Jak to? Obiecałem, że podprowadzę kawałek.Więc podprowadziłem.Masz trop takwyrazny, że ślepy by dostrzegł.Pędz teraz na skrzydłach wiatru, a osiągnieszcel, nim jutrzejszy dzień minie.Jeśli będziesz miał tyle szczęścia, iledotychczas, capniesz jednego, albo nawet obu, i wrócisz w blasku chwały i kupodziwowi wszystkich zacnych rolników.Ruszaj! Myślałem. zaczął Irvin. Nieważne, coś myślał.Dalej nie będę ci towarzyszyć.No, bywaj!Spiął konia ostrogami i zawrócił w miejscu.Irvin przyglądał się pędzącejsylwetce jezdzca, aż znikła w głębi lasu. Szkoda westchnął. Nie mógł jechać ze mną?"Ale natychmiast zawstydził się tej myśli.Jakież miał prawo domagać sięczegokolwiek od człowieka, który tak bardzo mu pomógł? Stwierdził zezdziwieniem, że góry Sacramento pełne są dobrych ludzi i wcale nie takiepuste.Widać szczęście mu sprzyja.Uderzył muła piętami.Nadal ciągnęła się przed nim płaszczyzna łąki znaczonaścieżką tropów tak wyraznych, że można było pędzić galopem bez obawy.I takteż Irvin postąpił.Zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy zwierzę poczęło chrapaćze zmęczenia.Pozwolił mu więc na lekki kłus, nawet na jazdę stępa.Ale pojakimś czasie znów wrócił do galopu.Paliła go niecierpliwość.Niech sięwreszcie rozstrzygnie!Zakończył jazdę niespodziewany widok czarnego kręgu wypalonych traw.Dokoła rośliny zostały powyrywane, widać było suchą, piaszczystą glebę.Irvinzeskoczył z siodła, ukląkł i dotknął dłonią popiołu.Gdy ją uniósł, była pokrytaczarną warstwą spalenizny niby błotem a więc gospodarze obozowiska zaleliogień wodą, a wilgoć jeszcze nie wyparowała.Mimo gorącego dnia!Stwierdzenie to wprawiło Irvina w stan podniecenia.Jakże blisko musieliznajdować się uciekinierzy! Wspomniał Old Guna i westchnął.Ten by wiedział,jak teraz postąpić.Jechać dalej? Zatrzymać się do wieczora? Na otwartejrówninie nie było gdzie się skryć.Rozsiodłał muła, bez większego trudu odkrył małe jeziorko wśród traw izdecydował spędzić tu noc.Obudził się rankiem pełen przerażenia, że zasnął tak mocno w bliskimsąsiedztwie wrogów.Cóż, nie był przecież traperem, lecz rolnikiem, uczciwieprzesypiającym noce we własnym łóżku.Szybko zagotował wodę, napoił muła, pracowicie przeżuł kawał wysuszonegomięsa i ruszył w drogę.Słońce określiło kierunek jego jazdy.Pasma gór malałyoddalając się coraz bardziej.Pędził teraz na wschód, nie na południe, nie wstronę granicy Meksyku.Szczęśliwie się złożyło, że ścigani przestępcy zmienilitrasę.Gdyby nie spotkanie z Indianami znajdowaliby się zapewne już poza RioGrandę, na ziemi, na której nie obowiązywały zarządzenia szeryfów, gdzie nicnie znaczył list gończy, jeśli nie został potwierdzony przez miejscowe władze.Upływały godziny, minął dzień, a na horyzoncie nie dostrzegł ruchomejsylwetki.Następnego dnia ujrzał znów ślad ogniska i nic więcej.Tak minąłjeszcze jeden i jeszcze.Skończyła się łąka, zrzedły trawy, coraz częściejkopyta muła grzęzły w sypkim, czerwonym piachu.Ukazały się kaktusy samotni strażnicy jałowej gleby.Dokoła krajobraz prawie pustynny, smutny,przypominający beznadziejne przestrzenie Llano Estacado.Piach, raz twardy,kiedy indziej sypki tak bardzo, że nogi muła zapadały się w nim po pęciny,uniemożliwiał szybszą jazdę.Irvin przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś (jużnie pamiętał, od kogo) opowieść o ruchomych piaskach pochłaniających bezżadnych możliwości ratunku konia wraz z jezdzcem.Wzdrygnął się [ Pobierz całość w formacie PDF ]