[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miał już plany na te dwa dni.Od dawna fascynował go słynny kopiec położony na wybrzeżu kuwejckim, kryjący ponoć starożytne zabytki.Okazja zwiedzenia tego miejsca spadła mu prosto z nieba.Pojechał do biura linii lotniczych, by dowiedzieć się, jak się dostać do Kuwejtu.Samolot, jak mu powiedziano, odlatywał następnego dnia o dziesiątej rano, a wracać mógł na drugi dzień.Wszystko układało się więc świetnie.Oczywiście nie obędzie się bez nieuchronnych formalności: kuwejcka wiza wjazdowa i wyjazdowa.W tej sprawie miał zwrócić się do Konsulatu Brytyjskiego.Konsul generalny w Basrze nazywał się Clayton i Richard poznał go kilka lat temu w Iranie.„Z przyjemnością się z nim spotkam” - pomyślał Richard.Konsulat miał kilka wejść.Główną bramę - dla samochodów.Furtkę prowadzącą z ogrodu na ulicę ciągnącą się wzdłuż Shatt al-Arab, a przy głównej ulicy znajdowało się wejście dla interesantów.Richard wszedł do środka, podał urzędnikowi swą wizytówkę, usłyszał, że konsul generalny jest chwilowo zajęty, ale wkrótce będzie wolny, i udał się do małej poczekalni po lewej stronie korytarza, który ciągnął się w prostej linii od wejścia z ogrodu.W poczekalni siedziało kilku interesantów.Richard ledwie na nich spojrzał.Prawdę mówiąc, rzadko kiedy zwracał uwagę na ludzi.Kawałek starej ceramiki podniecał go o wiele bardziej niż jakaś tam istota ludzka urodzona w jakimś Anno Domini dwudziestego wieku.Rozmyślał więc sobie z rozkoszą o pewnych aspektach pisma Mari i przemieszczeniach plemion jamnickich w 1750 r.p.n.e.Trudno orzec, co przywróciło go do teraźniejszości i poczucia, że jest wśród ludzi.Z początku był to niepokój, jakieś napięcie.„To przyszło nosem” - pomyślał, choć nie mógł mieć żadnej pewności.Nie był w stanie postawić konkretnej hipotezy, ale tak było, kierowało nim nieomylne uczucie, cofające go do czasów ostatniej wojny, a zwłaszcza do pewnego incydentu, kiedy to Richard wraz z dwoma towarzyszami został zrzucony na spadochronie i oczekiwał w lodowatych godzinach świtu na swoje zadanie.Godziny zwątpienia, niskiego morale, kiedy człowiek zdawał sobie w pełni sprawę z całego ryzyka, godziny panicznego lęku, że można się nie sprawdzić, godziny, kiedy człowiek kuli się ze strachu.Taką właśnie poczuł teraz woń, ostrą, a zarazem trudno uchwytną.Woń strachu.Przez pewien czas rejestrował to podświadomie.Jedna połowa jego umysłu uparcie usiłowała skupić się na epoce sprzed naszej ery.Ale siła chwili obecnej była zbyt wielka.Ktoś w tym pokoiku był w panicznym strachu.Rozejrzał się.Arab w podartej kurtce koloru khaki, przebierający bezczynnie palcami w bursztynowych paciorkach różańca.Krzepki Anglik ze szpakowatym wąsikiem - typ komiwojażera - kreślący coś w notesie, z przejętą, ważną miną.Szczupły, znużony mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i bezbarwnej, obojętnej twarzy, oparty o krzesło, jakby odpoczywał.Człowiek o wyglądzie irackiego urzędnika.Stary Pers w lejącym się śnieżnym stroju.Ludzie ci sprawiali wrażenie całkowicie obojętnych na wszystko.Brzęk bursztynowych paciorków stał się rytmiczny.Coś przypominał.Richard wytężył uwagę, bo zrobił się senny.Długi - krótki - długi - krótki - to był alfabet Morse’a - z pewnością alfabet Morse’a.Znał Morse’a, w czasie wojny miał do czynienia z sygnalizacją.Bez trudu odczytał przekaz.SOWA.F-L-O-R-E-A-T-E-T-O-N-A.Do licha! Tak, to było to.Powtarzało się: „Floreat Etona”.Wystukane, a raczej wybrzękane przez obdartego Araba.A to co znowu? „Sowa.Eton.Sowa”.Jego własne przezwisko z Eton, kiedy nosił wielkie, solidne okulary.Przyglądał się teraz Arabowi uważnie, śledząc każdy szczegół: pasiasta szata, stara kurtka khaki, podarty zrobiony na drutach czerwony szalik z puszczonymi oczkami.Postać, jakich setki w portowym mieście.Arab patrzył na Richarda pustym wzrokiem, nic nie wskazywało na to, że go rozpoznaje.Ale paciorki nadal pobrzękiwały.„Tu Fakir.Pilnuj się.Kłopoty.”Fakir? Fakir? Jasne! Fakir Carmichael! Ten, który się urodził albo mieszkał gdzieś na końcu świata - Turkiestan, Afganistan?Richard wyjął fajkę.Pociągnął ją na próbę, po czym zajrzał do główki i postukał nią o stojącą obok popielniczkę: „Przyjąłem”.Wydarzenia zaczęły się teraz toczyć w błyskawicznym tempie.Richardowi, już później, trudno je było dokładnie odtworzyć.Arab w podartej wojskowej kurtce wstał z miejsca i skierował się do drzwi.Kiedy przechodził obok Richarda, potknął się, rozpostarł ręce i przytrzymał się jego, żeby nie upaść.Po czym wyprostował się, przeprosił i poszedł w kierunku drzwi.Wszystko było tak zaskakujące i odbywało się tak szybko, że Richardowi zdawało się, iż ogląda scenę z filmu, a nie rzeczywiste wydarzenia.Krzepki komiwojażer upuścił notes i zaczął wyciągać coś z kieszeni marynarki.Z powodu tuszy i opiętego ubrania trwało to kilka sekund i w czasie tych sekund Richard przystąpił do działania [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Miał już plany na te dwa dni.Od dawna fascynował go słynny kopiec położony na wybrzeżu kuwejckim, kryjący ponoć starożytne zabytki.Okazja zwiedzenia tego miejsca spadła mu prosto z nieba.Pojechał do biura linii lotniczych, by dowiedzieć się, jak się dostać do Kuwejtu.Samolot, jak mu powiedziano, odlatywał następnego dnia o dziesiątej rano, a wracać mógł na drugi dzień.Wszystko układało się więc świetnie.Oczywiście nie obędzie się bez nieuchronnych formalności: kuwejcka wiza wjazdowa i wyjazdowa.W tej sprawie miał zwrócić się do Konsulatu Brytyjskiego.Konsul generalny w Basrze nazywał się Clayton i Richard poznał go kilka lat temu w Iranie.„Z przyjemnością się z nim spotkam” - pomyślał Richard.Konsulat miał kilka wejść.Główną bramę - dla samochodów.Furtkę prowadzącą z ogrodu na ulicę ciągnącą się wzdłuż Shatt al-Arab, a przy głównej ulicy znajdowało się wejście dla interesantów.Richard wszedł do środka, podał urzędnikowi swą wizytówkę, usłyszał, że konsul generalny jest chwilowo zajęty, ale wkrótce będzie wolny, i udał się do małej poczekalni po lewej stronie korytarza, który ciągnął się w prostej linii od wejścia z ogrodu.W poczekalni siedziało kilku interesantów.Richard ledwie na nich spojrzał.Prawdę mówiąc, rzadko kiedy zwracał uwagę na ludzi.Kawałek starej ceramiki podniecał go o wiele bardziej niż jakaś tam istota ludzka urodzona w jakimś Anno Domini dwudziestego wieku.Rozmyślał więc sobie z rozkoszą o pewnych aspektach pisma Mari i przemieszczeniach plemion jamnickich w 1750 r.p.n.e.Trudno orzec, co przywróciło go do teraźniejszości i poczucia, że jest wśród ludzi.Z początku był to niepokój, jakieś napięcie.„To przyszło nosem” - pomyślał, choć nie mógł mieć żadnej pewności.Nie był w stanie postawić konkretnej hipotezy, ale tak było, kierowało nim nieomylne uczucie, cofające go do czasów ostatniej wojny, a zwłaszcza do pewnego incydentu, kiedy to Richard wraz z dwoma towarzyszami został zrzucony na spadochronie i oczekiwał w lodowatych godzinach świtu na swoje zadanie.Godziny zwątpienia, niskiego morale, kiedy człowiek zdawał sobie w pełni sprawę z całego ryzyka, godziny panicznego lęku, że można się nie sprawdzić, godziny, kiedy człowiek kuli się ze strachu.Taką właśnie poczuł teraz woń, ostrą, a zarazem trudno uchwytną.Woń strachu.Przez pewien czas rejestrował to podświadomie.Jedna połowa jego umysłu uparcie usiłowała skupić się na epoce sprzed naszej ery.Ale siła chwili obecnej była zbyt wielka.Ktoś w tym pokoiku był w panicznym strachu.Rozejrzał się.Arab w podartej kurtce koloru khaki, przebierający bezczynnie palcami w bursztynowych paciorkach różańca.Krzepki Anglik ze szpakowatym wąsikiem - typ komiwojażera - kreślący coś w notesie, z przejętą, ważną miną.Szczupły, znużony mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i bezbarwnej, obojętnej twarzy, oparty o krzesło, jakby odpoczywał.Człowiek o wyglądzie irackiego urzędnika.Stary Pers w lejącym się śnieżnym stroju.Ludzie ci sprawiali wrażenie całkowicie obojętnych na wszystko.Brzęk bursztynowych paciorków stał się rytmiczny.Coś przypominał.Richard wytężył uwagę, bo zrobił się senny.Długi - krótki - długi - krótki - to był alfabet Morse’a - z pewnością alfabet Morse’a.Znał Morse’a, w czasie wojny miał do czynienia z sygnalizacją.Bez trudu odczytał przekaz.SOWA.F-L-O-R-E-A-T-E-T-O-N-A.Do licha! Tak, to było to.Powtarzało się: „Floreat Etona”.Wystukane, a raczej wybrzękane przez obdartego Araba.A to co znowu? „Sowa.Eton.Sowa”.Jego własne przezwisko z Eton, kiedy nosił wielkie, solidne okulary.Przyglądał się teraz Arabowi uważnie, śledząc każdy szczegół: pasiasta szata, stara kurtka khaki, podarty zrobiony na drutach czerwony szalik z puszczonymi oczkami.Postać, jakich setki w portowym mieście.Arab patrzył na Richarda pustym wzrokiem, nic nie wskazywało na to, że go rozpoznaje.Ale paciorki nadal pobrzękiwały.„Tu Fakir.Pilnuj się.Kłopoty.”Fakir? Fakir? Jasne! Fakir Carmichael! Ten, który się urodził albo mieszkał gdzieś na końcu świata - Turkiestan, Afganistan?Richard wyjął fajkę.Pociągnął ją na próbę, po czym zajrzał do główki i postukał nią o stojącą obok popielniczkę: „Przyjąłem”.Wydarzenia zaczęły się teraz toczyć w błyskawicznym tempie.Richardowi, już później, trudno je było dokładnie odtworzyć.Arab w podartej wojskowej kurtce wstał z miejsca i skierował się do drzwi.Kiedy przechodził obok Richarda, potknął się, rozpostarł ręce i przytrzymał się jego, żeby nie upaść.Po czym wyprostował się, przeprosił i poszedł w kierunku drzwi.Wszystko było tak zaskakujące i odbywało się tak szybko, że Richardowi zdawało się, iż ogląda scenę z filmu, a nie rzeczywiste wydarzenia.Krzepki komiwojażer upuścił notes i zaczął wyciągać coś z kieszeni marynarki.Z powodu tuszy i opiętego ubrania trwało to kilka sekund i w czasie tych sekund Richard przystąpił do działania [ Pobierz całość w formacie PDF ]