[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Narazie mieli piekielnie dużo szczęścia.- Tak.tak.Możesz mieć rację - przytaknął Kramer.- Według mnie, sir, należy podwoić siły garnizonów w pozostałych obo-zach tego okręgu.Jeszcze kilka takich ataków, a liczebność rebeliantów nie-bezpiecznie wzrośnie.Kramer nie odezwał się słowem.Ze ściągniętymi brwiami i wyrazem sku-pienia na pochmurnej twarzy wyglądał jakby komuś się przysłuchiwał.Haas zauważył, że wódz nie ogolił się dzisiejszego ranka.Szczęka F�hrera,z której wystawały srebrnoszare nitki pojedynczych włosków, delikatniedrgała.Oko przyjaciela szybko wychwyciło te drobne zmiany.Drobne zmiany, które bardzo go martwiły.Czyżby Kramer cierpiał na jakieś załamanie nerwowe?- Paul? Wszystko w porządku?- Tak.tak, oczywiście - powiedział Kramer z roztargnieniem.Wzrok wo-dza odzyskał przytomność i skupił się na Karlu.- Utnij sprawę tych atakóww sposób, jaki uznasz za stosowny.Kramer pośpiesznie złożył podpisy na ostatnich dokumentach i podał jeKarlowi z promiennym uśmiechem.- Dziękuję, Karl.Możesz odejść.- Tak jest, sir! - Haas energicznie zasalutował, odwrócił się na pięcie i opu-ścił salę widokową.Kramer poczekał, aż odgłosy kroków z korytarza na zewnątrz ucichną. Do roboty! - pomyślał.- Do roboty - powiedział na głos i przeszedł przez wypolerowaną podłogęw stronę gabinetu.Chwycił za mosiężną klamkę i wkroczył do swojego sanc-tum sanctorum, miejsca najświętszego ze świętych: rzędy półek na ścianach,kilka skórzanych foteli i stół roboczy zawalony schematami i projektami.Biuro stanowiło replikę jego prywatnego gabinetu w Kancelarii Rzeszy wBerlinie, w którym opracowywał plany, projektował technologie wojenne,rozmyślał nad kierunkiem polityki całego imperium.Z szuflady biurka wyciągnął mały, czarny notesik z postrzępionymi, wy-tartymi rogami i pożółkłymi stronami.Bezcenna księga pomysłów i idei,teorii i sekretów.Fragmenty z młodości były zapisane nierównym, zdradza-jącym niecierpliwość, charakterem pisma.W roku dwa tysiące pięćdziesiątym szóstym był dwudziestoletnim goło-wąsem i żarliwym wielbicielem tajemniczego wynalazcy Roalda Waldste-ina.Naukowiec cieszył się reputacją ekscentrycznego geniusza, który jakojedyny matematycznie opisał pole translokacji zdolne wygiąć czasoprze-strzeń.To jedyny człowiek w historii, który odważył się eksperymentowaćz tą teorią na prototypie roboczym.Był honorowym prezesem Międzynaro-dowego Instytutu Badań Kwantowych i Amerykańskiego Muzeum HistoriiNaturalnej, bogatym przedsiębiorcą, doradcą naukowym kolejnych prezy-dentów.człowiekiem zagadką.Dzięki ciężkiej pracy i szczypcie talentu Kramer dostał się na staż w pre-stiżowym instytucie badawczym Waldsteina w New Jersey - czekał go kil-kumiesięczny pobyt w siedzibie wielkiego, doświadczonego naukowca.Waldstein lubił otaczać się rzutkimi, młodymi umysłami.Szybko zwróciłuwagę na Kramera.Wzbudzało to zazdrość innych stażystów, którzy twier-dzili, że Paul Kramer przypomina sentymentalnemu staruszkowi straco-nego wiele lat wcześniej syna.Kramer uśmiechnął się do tych miłych wspomnień.Podczas tygodni spę-dzonych u boku wielkiego naukowca starał się zyskać jego zaufanie.Pilnieprzysłuchiwał się wykładom na temat niewidzialnych wymiarów metawar-stwy, które spajają materię w sposób niepojęty dla ludzkiego umysłu i zewszystkich sił starał się dotrzymać geniuszowi kroku.Młody umysł przy-swajał jednak tylko fragmenty całej układanki.Obłędną pasją starca, która nie dawała mu zasnąć; pasją, która budziła wnim żarliwość fanatycznego kaznodziei, było zniszczenie własnej technolo-gii - uśmiercenie w zarodku idei podróży w czasie, aby absolutnie nikt nierozwijał jego teorii.Kramer z frustracją obserwował jak Waldstein, wcze-śniej swobodnie opowiadający o swojej nowatorskiej koncepcji, nagle za-czął podejrzliwie spoglądać na każdego, kto pyta o teorię translokacji.Starzec.Musiał mieć wtedy około sześćdziesięciu lat, choć wyglądał dużostarzej: jego kruche ręce nieustannie drżały, wilgotne oczy wciąż rzucałyniespokojne spojrzenia w stronę ciemnych kątów.A te dziwaczne rytuały!Każdego ranka po śniadaniu Kramer patrzył jak staruszek człapie w stronęzawieszonych na ścianie żółknących arkuszy starych gazet oprawionych wramki.Waldstein, ze łzami spływającymi po zapadniętych policzkach, co-dziennie przez kilka minut wpatrywał się w te arkusze.Kramer kiedyś im się przyjrzał - były to strony wyrwane z jakiejś starejgazety z ogłoszeniami z rubryki Samotny pan pozna samotną panią.Waldstein tracił rozum.podczas prywatnych rozmów, kiedy w wolnychchwilach siedział z młodym Kramerem obok kominka, kilka razy wypsnęłomu się o jedno słowo za dużo.Był już stary i na tyle ufał Kramerowi, że zdra-dził sekrety, które nigdy nie powinny dostać się do jego uszu.Kramer kartkował zniszczony notes ze stronami pełnymi matematycz-nych symboli i równań.Elementy łamigłówki staruszka, które ten beztroskowypuścił z rąk, były wymieszane z niezliczonymi stronami gniewnie powy-kreślanych formuł, nad którymi przez długie lata pracował sam Kramer.Fragmenty równań, którymi próbował wypełnić luki w schludnie rozryso-wanej teorii Waldsteina, nigdy idealnie nie trafiały we właściwe miejsce.Uśmiechnął się na widok nagryzmolonych notatek, rozrzuconych po ta-blicy kreślarskiej na biurku. Teraz wszystko do siebie pasuje, Paul - pomyślał.- Czyż nie?.Niektóre fragmenty rzeczywiście pasowały do pola translokacji Waldste-ina.Kramer przez piętnaście lat analizował ten problem.Było to jegohobby, może nawet obsesja.Teoretycznie, na papierze pole Waldsteina pozwalało jedynie zrobićszczelinę w czasoprzestrzeni - nie był to jeszcze wehikuł czasu, a wyłączniesposób na nakłucie struktury czasoprzestrzeni.Do zbudowania wehikułuKramer potrzebował mocy obliczeniowej, która pozwoliłaby dokładnie na-wigować przez kłębowisko wymiarów, w których człowiek nie był mile wi-dzianym gościem.W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku niebyło jeszcze komputerów Mac czy PC ani palmtopów i notatników elektro-nicznych, które można by rozmontować na części pierwsze i zaadaptowaćdo własnych potrzeb.Leżący przed Kramerem arkusz papieru przedstawiał schemat urządze-nia, które pozwoliłoby otworzyć niewielkie okno i z gmatwaniny chaosu po-brać nieskończone pokłady energii.Waldstein powiedział mu kiedyś: Otworzyć czasoprzestrzeń to jak otwo-rzyć drzwi do samego piekła. Już przechodziłeś przez te drzwi - przemknęło mu teraz przez myśl.- Tak - mruknął.- Wszedłem do piekła.- W jego głosie brzmiała miesza-nina lęku i fascynacji.Waldstein powiedział również młodemu Kramerowi coś, co przez tewszystkie lata nie przestało go niepokoić: Zastanów się, Paul.jeżeli czło-wiek może postawić stopę w piekle, to cokolwiek tam istnieje, może z równąłatwością przejść przez te same drzwi i wejść do naszego świata.Słowa profesora dręczyły go teraz nieustannie, uświadomił sobie bo-wiem, że zagraża mu coś dużo straszniejszego niż tropiący go agent z przy-szłości.Coś zdecydowanie bardziej przerażającego. Musisz się spieszyć, Paul.zanim cię wytropi - pomyślał Kramer.- Do roboty - powiedział, odsuwając na skraj blatu talerz z jedzeniem, októrym dawno zapomniał.dROZDZIAA 56New Jersey rok 1957Bob pochylił się nad mapą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Narazie mieli piekielnie dużo szczęścia.- Tak.tak.Możesz mieć rację - przytaknął Kramer.- Według mnie, sir, należy podwoić siły garnizonów w pozostałych obo-zach tego okręgu.Jeszcze kilka takich ataków, a liczebność rebeliantów nie-bezpiecznie wzrośnie.Kramer nie odezwał się słowem.Ze ściągniętymi brwiami i wyrazem sku-pienia na pochmurnej twarzy wyglądał jakby komuś się przysłuchiwał.Haas zauważył, że wódz nie ogolił się dzisiejszego ranka.Szczęka F�hrera,z której wystawały srebrnoszare nitki pojedynczych włosków, delikatniedrgała.Oko przyjaciela szybko wychwyciło te drobne zmiany.Drobne zmiany, które bardzo go martwiły.Czyżby Kramer cierpiał na jakieś załamanie nerwowe?- Paul? Wszystko w porządku?- Tak.tak, oczywiście - powiedział Kramer z roztargnieniem.Wzrok wo-dza odzyskał przytomność i skupił się na Karlu.- Utnij sprawę tych atakóww sposób, jaki uznasz za stosowny.Kramer pośpiesznie złożył podpisy na ostatnich dokumentach i podał jeKarlowi z promiennym uśmiechem.- Dziękuję, Karl.Możesz odejść.- Tak jest, sir! - Haas energicznie zasalutował, odwrócił się na pięcie i opu-ścił salę widokową.Kramer poczekał, aż odgłosy kroków z korytarza na zewnątrz ucichną. Do roboty! - pomyślał.- Do roboty - powiedział na głos i przeszedł przez wypolerowaną podłogęw stronę gabinetu.Chwycił za mosiężną klamkę i wkroczył do swojego sanc-tum sanctorum, miejsca najświętszego ze świętych: rzędy półek na ścianach,kilka skórzanych foteli i stół roboczy zawalony schematami i projektami.Biuro stanowiło replikę jego prywatnego gabinetu w Kancelarii Rzeszy wBerlinie, w którym opracowywał plany, projektował technologie wojenne,rozmyślał nad kierunkiem polityki całego imperium.Z szuflady biurka wyciągnął mały, czarny notesik z postrzępionymi, wy-tartymi rogami i pożółkłymi stronami.Bezcenna księga pomysłów i idei,teorii i sekretów.Fragmenty z młodości były zapisane nierównym, zdradza-jącym niecierpliwość, charakterem pisma.W roku dwa tysiące pięćdziesiątym szóstym był dwudziestoletnim goło-wąsem i żarliwym wielbicielem tajemniczego wynalazcy Roalda Waldste-ina.Naukowiec cieszył się reputacją ekscentrycznego geniusza, który jakojedyny matematycznie opisał pole translokacji zdolne wygiąć czasoprze-strzeń.To jedyny człowiek w historii, który odważył się eksperymentowaćz tą teorią na prototypie roboczym.Był honorowym prezesem Międzynaro-dowego Instytutu Badań Kwantowych i Amerykańskiego Muzeum HistoriiNaturalnej, bogatym przedsiębiorcą, doradcą naukowym kolejnych prezy-dentów.człowiekiem zagadką.Dzięki ciężkiej pracy i szczypcie talentu Kramer dostał się na staż w pre-stiżowym instytucie badawczym Waldsteina w New Jersey - czekał go kil-kumiesięczny pobyt w siedzibie wielkiego, doświadczonego naukowca.Waldstein lubił otaczać się rzutkimi, młodymi umysłami.Szybko zwróciłuwagę na Kramera.Wzbudzało to zazdrość innych stażystów, którzy twier-dzili, że Paul Kramer przypomina sentymentalnemu staruszkowi straco-nego wiele lat wcześniej syna.Kramer uśmiechnął się do tych miłych wspomnień.Podczas tygodni spę-dzonych u boku wielkiego naukowca starał się zyskać jego zaufanie.Pilnieprzysłuchiwał się wykładom na temat niewidzialnych wymiarów metawar-stwy, które spajają materię w sposób niepojęty dla ludzkiego umysłu i zewszystkich sił starał się dotrzymać geniuszowi kroku.Młody umysł przy-swajał jednak tylko fragmenty całej układanki.Obłędną pasją starca, która nie dawała mu zasnąć; pasją, która budziła wnim żarliwość fanatycznego kaznodziei, było zniszczenie własnej technolo-gii - uśmiercenie w zarodku idei podróży w czasie, aby absolutnie nikt nierozwijał jego teorii.Kramer z frustracją obserwował jak Waldstein, wcze-śniej swobodnie opowiadający o swojej nowatorskiej koncepcji, nagle za-czął podejrzliwie spoglądać na każdego, kto pyta o teorię translokacji.Starzec.Musiał mieć wtedy około sześćdziesięciu lat, choć wyglądał dużostarzej: jego kruche ręce nieustannie drżały, wilgotne oczy wciąż rzucałyniespokojne spojrzenia w stronę ciemnych kątów.A te dziwaczne rytuały!Każdego ranka po śniadaniu Kramer patrzył jak staruszek człapie w stronęzawieszonych na ścianie żółknących arkuszy starych gazet oprawionych wramki.Waldstein, ze łzami spływającymi po zapadniętych policzkach, co-dziennie przez kilka minut wpatrywał się w te arkusze.Kramer kiedyś im się przyjrzał - były to strony wyrwane z jakiejś starejgazety z ogłoszeniami z rubryki Samotny pan pozna samotną panią.Waldstein tracił rozum.podczas prywatnych rozmów, kiedy w wolnychchwilach siedział z młodym Kramerem obok kominka, kilka razy wypsnęłomu się o jedno słowo za dużo.Był już stary i na tyle ufał Kramerowi, że zdra-dził sekrety, które nigdy nie powinny dostać się do jego uszu.Kramer kartkował zniszczony notes ze stronami pełnymi matematycz-nych symboli i równań.Elementy łamigłówki staruszka, które ten beztroskowypuścił z rąk, były wymieszane z niezliczonymi stronami gniewnie powy-kreślanych formuł, nad którymi przez długie lata pracował sam Kramer.Fragmenty równań, którymi próbował wypełnić luki w schludnie rozryso-wanej teorii Waldsteina, nigdy idealnie nie trafiały we właściwe miejsce.Uśmiechnął się na widok nagryzmolonych notatek, rozrzuconych po ta-blicy kreślarskiej na biurku. Teraz wszystko do siebie pasuje, Paul - pomyślał.- Czyż nie?.Niektóre fragmenty rzeczywiście pasowały do pola translokacji Waldste-ina.Kramer przez piętnaście lat analizował ten problem.Było to jegohobby, może nawet obsesja.Teoretycznie, na papierze pole Waldsteina pozwalało jedynie zrobićszczelinę w czasoprzestrzeni - nie był to jeszcze wehikuł czasu, a wyłączniesposób na nakłucie struktury czasoprzestrzeni.Do zbudowania wehikułuKramer potrzebował mocy obliczeniowej, która pozwoliłaby dokładnie na-wigować przez kłębowisko wymiarów, w których człowiek nie był mile wi-dzianym gościem.W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku niebyło jeszcze komputerów Mac czy PC ani palmtopów i notatników elektro-nicznych, które można by rozmontować na części pierwsze i zaadaptowaćdo własnych potrzeb.Leżący przed Kramerem arkusz papieru przedstawiał schemat urządze-nia, które pozwoliłoby otworzyć niewielkie okno i z gmatwaniny chaosu po-brać nieskończone pokłady energii.Waldstein powiedział mu kiedyś: Otworzyć czasoprzestrzeń to jak otwo-rzyć drzwi do samego piekła. Już przechodziłeś przez te drzwi - przemknęło mu teraz przez myśl.- Tak - mruknął.- Wszedłem do piekła.- W jego głosie brzmiała miesza-nina lęku i fascynacji.Waldstein powiedział również młodemu Kramerowi coś, co przez tewszystkie lata nie przestało go niepokoić: Zastanów się, Paul.jeżeli czło-wiek może postawić stopę w piekle, to cokolwiek tam istnieje, może z równąłatwością przejść przez te same drzwi i wejść do naszego świata.Słowa profesora dręczyły go teraz nieustannie, uświadomił sobie bo-wiem, że zagraża mu coś dużo straszniejszego niż tropiący go agent z przy-szłości.Coś zdecydowanie bardziej przerażającego. Musisz się spieszyć, Paul.zanim cię wytropi - pomyślał Kramer.- Do roboty - powiedział, odsuwając na skraj blatu talerz z jedzeniem, októrym dawno zapomniał.dROZDZIAA 56New Jersey rok 1957Bob pochylił się nad mapą [ Pobierz całość w formacie PDF ]