[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Półsiedząc, odsunął koc z lewej nogi 1 Przyjrzał się jej.Kolano było spuchnięte i zesztywniałe.Nie widać było na nim żadnych plam, przebarwień czy siniaków, ale opuchło ono tak, że Cletus nie mógł nim poruszać.Wytrwale wpatrywał się w zniekształcone kolano, zabierając się do poważnego zadania przywrócenia mu normalnych rozmiarów i zwykłej sprawności.Nadal unosząc się, nadal w tym pierwotnym stanie umysłu, który znany jest jako regresja, Cletus połączył doznanie bólowe w kolanie ze świadomością bólu w mózgu, po czym zaczai przekształcać to połączenie w umysłowy odpowiednik tego fizycznego rozluźnienia i spokoju, które opanowały już jego ciało.Dryfując poczuł, że ból zaczyna ucichać.Znikał jak napisana sympatycznym atramentem instrukcja, która w końcu staje się niewidoczna.Cletus rozumiał, że to, co wcześniej rozpoznał jako ból, nadal siedzi w jego kolanie.Było to już jednak tylko wrażenie nie tyle bólu czy też ucisku, ile czegoś stanowiącego wypadkową obu tych doznań.Teraz, kiedy zidentyfikował poprzedni ból jako samoistne, realnie istniejące uczucie, począł koncentrować się na rzeczywistym, fizycznym doznaniu ciśnienia krwi w naczyniach krwionośnych kończyny, spuchniętej do tego stopnia, iż spowodowało to jej unieruchomienie.Odtworzył w umyśle obraz naczyń.Następnie zaczął z wolna wyobrażać sobie, jak się rozluźniają, kurczą i odsyłają zawarty w nich płyn do grubszych naczyń, z którymi były połączone.Może jakieś dziesięć minut nie było żadnej widocznej reakcji w okolicy kolana.Później Cletus stopniowo zaczął uświadamiać sobie, że ciśnienie obniża się i w końcu poczuł w samym kolanie słabe ciepło.W ciągu kolejnych pięciu minut można już było dostrzec, że opuchlizna rzeczywiście się zmniejsza.Dziesięć minut później kolano nadal było spuchnięte, ale mógł je zgiąć pod kątem sześćdziesięciu stopni.To wystarczyło.Cletus zwiesił z łóżka obie nogi, chorą i zdrową, wstał i zaczął się ubierać.Nakładał właśnie na polowy mundur pas z bronią, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.Cletus zerknął na zegarek przy łóżku.Wskazywał za osiem piątą rano.–Wejdź – powiedział.Arvid wszedł do pokoju.–Wcześnie wstałeś, Arv – przywitał go Cletus.Z trzaskiem zapiął zamek i sięgnął po broń leżącą na komodzie.Wsunął broń do kabury wiszącej u pasa.– Dostałeś te rzeczy, o które prosiłem?–Tak jest, pułkowniku – powiedział Arvid – megafon i miny są w plecaku.Karabin nie zmieścił się do plecaka, ale jest wśród bagażu, przymocowany do elektrycznego konia, o którego pan prosił.–A koń?–Mam go z tyłu samochodu łącznikowego – Arvid zawahał się.– Prosiłem o pozwolenie na wyjazd z panem, pułkowniku, ale rozkazy dotyczą jedynie pana i dowódcy kompanii.Chcę panu o nim powiedzieć.Przydzielili panu porucznika Billa Athyera.–I ten Bili Athyer nie jest dobry, o to chodzi? – zapytał Cletus wesoło, biorąc do ręki hełm i kierując się ku wyjściu.–Skąd pan wie? – Arvid patrzył z wyżyn swego wzrostu na Cletusa, idąc za nim wzdłuż długiego, głównego korytarza budynku.Cletus obejrzał się i uśmiechnął, kuśtykając dalej, ale zwlekał z odpowiedzią dopóty, dopóki nie wyszli frontowymi drzwiami w mglistą ciemność, gdzie czekał na nich samochód łącznikowy.Wsiedli do środka.Arvid usadowił się za pulpitem sterowniczym.Kiedy młody porucznik uruchomił pojazd, który zaczął sunąć na poduszce powietrznej, Cletus podjął na nowo:–Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że generał da mi w końcu kogoś takiego.Nie martw się, Arvidzie.I tak będziesz miał dzisiaj pełne ręce roboty.Chcę, abyś znalazł mi miejsce na biuro i zorganizował sztab ludzi – podoficera z patentem, jeśli zdobędziesz jakiegoś, do kierowania biurem, paru urzędników i archiwistów ze specjalnością badawczą.Czy możesz się zająć tym od razu?–Tak jest, pułkowniku – odparł Arvid.– Ale nie wiedziałem, że mamy pełnomocnictwo na coś takiego…Jeszcze nie mamy – odparł Cletus.– Ale zdobędę je dla ciebie.Znajdź lokal i ludzi, abyśmy wiedzieli, skąd ich zabrać, gdy tylko je otrzymamy.–Tak jest, pułkowniku – rzekł Arvid.Po przybyciu do punktu odlotu Cletus znalazł swoją kompanię pod dowództwem porucznika Williama Athyera, stojącą w szeregach w postawie spocznij, wyekwipowaną, uzbrojoną i najwyraźniej gotową do drogi.Cletus założył, iż jedli śniadanie – nie był oficerem dowodzącym, więc nie do niego należało dopilnowanie tego, aby zjedli; a zapytanie o to Athyera byłoby czymś niezręcznym, żeby nie powiedzieć obraźliwym.Cletus wysiadł z samochodu lekko zesztywniały i patrzył, jak Arvid wyładowuje elektrycznego konia razem z wyposażeniem.–Pułkownik Grahame? – odezwał się za nim jakiś głos.– Jestem porucznik Athyer, dowódca tej kompanii.Jesteśmy gotowi do odlotu.Cletus odwrócił się.Athyer był niskim, ciemnym, dość wątłym trzydziestokilkuletnim mężczyzną z haczykowatym nosem.Rysy jego twarzy miały gorzki wyraz, który to wyraz gościł na niej stale, jak gdyby wynikał z przyzwyczajenia.Jego sposób mówienia był gwałtowny, nawet agresywny, ale słowa na końcu każdej wypowiedzi miały tendencję do przechodzenia w jęk.–Teraz, kiedy już pan nareszcie jest, pułkowniku – dodał.To dodatkowe, niepotrzebne stwierdzenie graniczyło z impertynencją [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •