[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odcięty odświata mogłem słyszeć tylko swój lęk.Ten pojazd mógł się stać moją kryptą.Nagły skręt powalił mnie na bok.Gdy wjechaliśmy na prostą, zacząłem kopać w drzwi.Nic.Waliłem w szyby, atakowałem przegrodę, aż rozbolały mnie ręce.Nic nawet nie drgnęło.Wreszcie sobie uświadomiłem, że pozostanę tu tak długo, jak oni zechcą.Wziąłem się w garść.Wszelkie dzwięki z zewnątrz zagłuszało bicie mojego serca.Pozbawili mnie wzroku, słuchu, dotyku.Najważniejsze to odzyskać orientację.Odwołałem siędo drogowskazów umysłu; jedyne, czego mi nie odebrali, to czas.Ale bez zegarka.Zacząłem liczyć.Tysiąc jeden.Tysiąc dwa.Dodałem ten tysiąc za przebytą już drogę.Po mniej więcej czterdziestu pięciu minutach samochód się zatrzymał.Ktoś otworzył leweprzednie drzwi.Hummel nachylił się i go zobaczyłem.Na nosie miał lustrzane okularyprzeciwsłoneczne, u boku długi chromowany colt 45.Stał na cementowej nawierzchni.Ciemność ożółtawym odcieniu.Poczułem woń benzyny.Uniósł rękę i rozpiął rozporek. Przesiadka, synku.Trza cię znowu skuć.Wychyl się do przodu.Ani słowa o tym, że ściągnąłem opaskę.Wcisnąłem ją za siedzenie.Zrobiłem, co mi kazał dobry,posłuszny więzień.Miałem nadzieję, że ową uległością zasłużę sobie na przywilej widzenia.Aleskuł mi ręce i założył opaskę. Dokąd mnie wieziecie? zapytałem.Idiotyczne pytanie.Bezradność odbiera człowiekowirozum. Na przejażdżkę.Zasuwaj, CeTe.Szybko!Trzask drzwiczek.Głos Trappa: Bierzemy fagasa do turkawki.Ciekawe.Chwilę potem poczułem zapach wody po goleniu i usłyszałem szept tuż nad uchem: Toten pieprzony kamerdyner.Usrać się można ze śmiechu, no nie? Wolnego, wolnego powiedziałem. Uszy więdną.Nagły ból za uchem, jak od ukąszenia pszczoły: trzepnięcie palcem. Zamknij się, pier. CeTe to powiedział Hummel. No dobrze, dobrze.Chwyt pod ramiona.Echo kroków.Coraz silniejsza woń spalin.Podziemny parking.Dwadzieścia dwa kroki.Stop.Czekanie.Szum mechanizmu.Zgrzyty, coś się przesuwa, zatrzymuje.Drzwi do windy.Pchnięcie do środka.Odgłos zasuwających się drzwi.Pstryk.Szybko w górę.Znowu pchnięcie.Na zewnątrz żar, smród benzyny nie pozwala oddychać.Cementowa nawierzchnia.Głośny warkot, coraz głośniejszy.Bardzo głośny.Benzyna.Nie, coś omocniejszym zapachu.Zapach lotniska.Paliwo odrzutowców.Szum, szum.Gwałtowny podmuchzimna wdziera się w gorące powietrze.Zmigła.Opadanie zwiększa szybkość.Helikopter.Pchają mnie do przodu.Przypomniałem sobie Grossa, którego, z opaską na oczach, zawieziono napas startowy niecałą godzinę drogi od Los Angeles.I poleciał do siedziby Lelanda Beldinga.Gdzieś na pustyni.Warkot śmigłowca ogłuszał mnie, wwiercał mi się w mózg.Podmuchy turbulencji waliły mnie wtwarz, przyklejały ubranie do ciała. Stopień! wrzasnął Hummel.Trzymał mnie za łokieć, popychał, unosił niemal do góry. Krokwyżej, synku! Dobra jest!Wspinam się.Jeszcze jeden stopień, dwa.Matko boska, czy ja.Sześć i jeszcze nie koniec. Wchodz, wchodz! ponaglał Hummel. Już koniec.Noga do przodu.Fajnie.Dobry chłopiec.Dłoń na mojej głowie.Pchnięcie w dół.Pochyl się, synku.Posadził mnie na składanym siedzeniu, zapiął pas.Trzaśniecie drzwi.Szum w uszach.Hałasodrobinę mniejszy, ale wciąż głośno.Usłyszałem pojękiwanie radia i zaraz inny głos dobiegający zprzodu: męski, wojskowo-bezosobowy, coś mówił do Hummela.Ten odpowiedział.Coś ustalali.Słowa ginęły w warkocie.Po chwili unieśliśmy się w górę huśtało mną i trzęsło, jakbym był piłeczką pachinko.Zmigłowiec zakołysał się, zwiększył wysokość i wyrównał lot.Wisiałem w powietrzu.Znowu pomyślałem o Crossie od sławy do śmierci.O notatkach, które zginęły.Książkach, którewycofano.Zamknięty, porwany.Mknący w epokę pieców. Jeżeli mam rację choć w dziesięciu procentach, to i tak obdarzamy ludzi bardzo hojnie.Zmigłowiec wciąż wznosił się do góry.Walczyłem z ciągłymi wstrząsami, desperacko udając, żejadę kolejką w Disneylandzie.Coraz wyżej i wyżej.Według moich obliczeń lecieliśmy już przeszło dwie godziny, kiedy z przodu kabiny dobiegły mnietrzaski radiowe i poczułem, że śmigłowiec obniża wysokość.Jakieś trzaski w radiu.I wyraznie jedno nic nieznaczące słowo: Roger.Zniżaliśmy się do lądowania.Gdzieś czytałem, że śmigłowce latają z szybkością od 90 do 125węzłów.Jeśli moje obliczenia są mniej więcej dokładne, oznaczałoby to, że zrobiliśmy 200-250 milową wycieczkę.Zatoczyłem w myślach krąg o tej średnicy z samego centrum Los Angeles.Długość od Fresno do Mexico.Od pustyni Colorado do jakiejś wyspy na Pacyfiku na osi wschodnio-zachodniej.Kolejne szarpnięcie w dół.Chwilę pózniej stanęliśmy na twardym gruncie. Gładko poszło powiedział Hummel.I zaraz poczułem na twarzy jego oddech, gorący,przesycony miętą.Słyszałem jak mruczy, odpinając mi pas: Przyjemnie było, synku? Niezle powiedziałem, pożyczając od kogoś głos, jakiś rozedrgany tenor. Jak w gównianymfilmie.Zachichotał, ujął mnie za ramię i wyprowadził ze śmigłowca.Potknąłem się kilka razy.Hummel trzymał mnie mocno pod rękę i szliśmy dalej, nie zatrzymującsię nawet na pół kroku.Ciężki marsz on prawdopodobnie był do czegoś takiego przyzwyczajony, po tylu ostrychpopijawach w Vegas.Lekko licząc, przeszliśmy około czterystu kroków.Powietrze było gorące, suche.Pustynna cisza. Zostań tu powiedział i usłyszałem ciężki, koński tupot jego kroków.I nic.Stałem sam, nikt mnie nie pilnował.Doliczyłem do trzystu.I jeszcze raz.Dziesięć minut.Wedługmoich kalkulacji.Jeszcze pięć minut, i zacząłem się zastanawiać, czy on w ogóle wróci.Trzy minuty, i chyba już naniego czekałem.Może dał mi szansę ucieczki? Nie, to byłoby czyste szaleństwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Odcięty odświata mogłem słyszeć tylko swój lęk.Ten pojazd mógł się stać moją kryptą.Nagły skręt powalił mnie na bok.Gdy wjechaliśmy na prostą, zacząłem kopać w drzwi.Nic.Waliłem w szyby, atakowałem przegrodę, aż rozbolały mnie ręce.Nic nawet nie drgnęło.Wreszcie sobie uświadomiłem, że pozostanę tu tak długo, jak oni zechcą.Wziąłem się w garść.Wszelkie dzwięki z zewnątrz zagłuszało bicie mojego serca.Pozbawili mnie wzroku, słuchu, dotyku.Najważniejsze to odzyskać orientację.Odwołałem siędo drogowskazów umysłu; jedyne, czego mi nie odebrali, to czas.Ale bez zegarka.Zacząłem liczyć.Tysiąc jeden.Tysiąc dwa.Dodałem ten tysiąc za przebytą już drogę.Po mniej więcej czterdziestu pięciu minutach samochód się zatrzymał.Ktoś otworzył leweprzednie drzwi.Hummel nachylił się i go zobaczyłem.Na nosie miał lustrzane okularyprzeciwsłoneczne, u boku długi chromowany colt 45.Stał na cementowej nawierzchni.Ciemność ożółtawym odcieniu.Poczułem woń benzyny.Uniósł rękę i rozpiął rozporek. Przesiadka, synku.Trza cię znowu skuć.Wychyl się do przodu.Ani słowa o tym, że ściągnąłem opaskę.Wcisnąłem ją za siedzenie.Zrobiłem, co mi kazał dobry,posłuszny więzień.Miałem nadzieję, że ową uległością zasłużę sobie na przywilej widzenia.Aleskuł mi ręce i założył opaskę. Dokąd mnie wieziecie? zapytałem.Idiotyczne pytanie.Bezradność odbiera człowiekowirozum. Na przejażdżkę.Zasuwaj, CeTe.Szybko!Trzask drzwiczek.Głos Trappa: Bierzemy fagasa do turkawki.Ciekawe.Chwilę potem poczułem zapach wody po goleniu i usłyszałem szept tuż nad uchem: Toten pieprzony kamerdyner.Usrać się można ze śmiechu, no nie? Wolnego, wolnego powiedziałem. Uszy więdną.Nagły ból za uchem, jak od ukąszenia pszczoły: trzepnięcie palcem. Zamknij się, pier. CeTe to powiedział Hummel. No dobrze, dobrze.Chwyt pod ramiona.Echo kroków.Coraz silniejsza woń spalin.Podziemny parking.Dwadzieścia dwa kroki.Stop.Czekanie.Szum mechanizmu.Zgrzyty, coś się przesuwa, zatrzymuje.Drzwi do windy.Pchnięcie do środka.Odgłos zasuwających się drzwi.Pstryk.Szybko w górę.Znowu pchnięcie.Na zewnątrz żar, smród benzyny nie pozwala oddychać.Cementowa nawierzchnia.Głośny warkot, coraz głośniejszy.Bardzo głośny.Benzyna.Nie, coś omocniejszym zapachu.Zapach lotniska.Paliwo odrzutowców.Szum, szum.Gwałtowny podmuchzimna wdziera się w gorące powietrze.Zmigła.Opadanie zwiększa szybkość.Helikopter.Pchają mnie do przodu.Przypomniałem sobie Grossa, którego, z opaską na oczach, zawieziono napas startowy niecałą godzinę drogi od Los Angeles.I poleciał do siedziby Lelanda Beldinga.Gdzieś na pustyni.Warkot śmigłowca ogłuszał mnie, wwiercał mi się w mózg.Podmuchy turbulencji waliły mnie wtwarz, przyklejały ubranie do ciała. Stopień! wrzasnął Hummel.Trzymał mnie za łokieć, popychał, unosił niemal do góry. Krokwyżej, synku! Dobra jest!Wspinam się.Jeszcze jeden stopień, dwa.Matko boska, czy ja.Sześć i jeszcze nie koniec. Wchodz, wchodz! ponaglał Hummel. Już koniec.Noga do przodu.Fajnie.Dobry chłopiec.Dłoń na mojej głowie.Pchnięcie w dół.Pochyl się, synku.Posadził mnie na składanym siedzeniu, zapiął pas.Trzaśniecie drzwi.Szum w uszach.Hałasodrobinę mniejszy, ale wciąż głośno.Usłyszałem pojękiwanie radia i zaraz inny głos dobiegający zprzodu: męski, wojskowo-bezosobowy, coś mówił do Hummela.Ten odpowiedział.Coś ustalali.Słowa ginęły w warkocie.Po chwili unieśliśmy się w górę huśtało mną i trzęsło, jakbym był piłeczką pachinko.Zmigłowiec zakołysał się, zwiększył wysokość i wyrównał lot.Wisiałem w powietrzu.Znowu pomyślałem o Crossie od sławy do śmierci.O notatkach, które zginęły.Książkach, którewycofano.Zamknięty, porwany.Mknący w epokę pieców. Jeżeli mam rację choć w dziesięciu procentach, to i tak obdarzamy ludzi bardzo hojnie.Zmigłowiec wciąż wznosił się do góry.Walczyłem z ciągłymi wstrząsami, desperacko udając, żejadę kolejką w Disneylandzie.Coraz wyżej i wyżej.Według moich obliczeń lecieliśmy już przeszło dwie godziny, kiedy z przodu kabiny dobiegły mnietrzaski radiowe i poczułem, że śmigłowiec obniża wysokość.Jakieś trzaski w radiu.I wyraznie jedno nic nieznaczące słowo: Roger.Zniżaliśmy się do lądowania.Gdzieś czytałem, że śmigłowce latają z szybkością od 90 do 125węzłów.Jeśli moje obliczenia są mniej więcej dokładne, oznaczałoby to, że zrobiliśmy 200-250 milową wycieczkę.Zatoczyłem w myślach krąg o tej średnicy z samego centrum Los Angeles.Długość od Fresno do Mexico.Od pustyni Colorado do jakiejś wyspy na Pacyfiku na osi wschodnio-zachodniej.Kolejne szarpnięcie w dół.Chwilę pózniej stanęliśmy na twardym gruncie. Gładko poszło powiedział Hummel.I zaraz poczułem na twarzy jego oddech, gorący,przesycony miętą.Słyszałem jak mruczy, odpinając mi pas: Przyjemnie było, synku? Niezle powiedziałem, pożyczając od kogoś głos, jakiś rozedrgany tenor. Jak w gównianymfilmie.Zachichotał, ujął mnie za ramię i wyprowadził ze śmigłowca.Potknąłem się kilka razy.Hummel trzymał mnie mocno pod rękę i szliśmy dalej, nie zatrzymującsię nawet na pół kroku.Ciężki marsz on prawdopodobnie był do czegoś takiego przyzwyczajony, po tylu ostrychpopijawach w Vegas.Lekko licząc, przeszliśmy około czterystu kroków.Powietrze było gorące, suche.Pustynna cisza. Zostań tu powiedział i usłyszałem ciężki, koński tupot jego kroków.I nic.Stałem sam, nikt mnie nie pilnował.Doliczyłem do trzystu.I jeszcze raz.Dziesięć minut.Wedługmoich kalkulacji.Jeszcze pięć minut, i zacząłem się zastanawiać, czy on w ogóle wróci.Trzy minuty, i chyba już naniego czekałem.Może dał mi szansę ucieczki? Nie, to byłoby czyste szaleństwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]