[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wchodziliśmy po belkowanych, szerokich schodach wzniesionych pomiędzystopniami, jezdzcy prowadzili konie za ogłowia.Nie zamierzali ich zostawić, więc obokpołożono im pochylnie z desek z przybitymi szczeblami.Czterech pieszych niosło międzysobą sieć, w której spoczywał sarkofag z Czyniącą, a dwóch prowadziło mnie.Jeden trzymałpostronek założony na moją szyję, a drugi pilnował z włócznią w rękach, co jakiś czasdzgając mnie drzewcem w plecy.Wiedziałem, że z każdą następną chwilą jest trudniej uciec, ale niewiele mogłem na toporadzić, bo dotąd nie zauważyłem żadnej sposobności.Kiedy wreszcie podeszliśmy na górę, schody doprowadziły nas do szerokiej pieczary,jak ślad poziomego cięcia, zupełnie jakby ktoś chciał podciąć górze gardło.Weszliśmy downętrza, z każdym krokiem podążając w grobową ciemność i zostawiając za plecami świat iresztki światła wpadające przez otwór.Dalej było jak zwykle w jaskiniach.Mrok, mokre, zastałe powietrze, odgłosy krokówwzniecające echo gdzieś daleko, śpiewny dzwięk spadających kropel wody.Bywałem w takich pieczarach i choć ich nie lubię, to jednak zwykle mnie nieprzerażają.Tu jednak unosił się dziwny zapach, niepodobny do żelazistego czy siarkowegooddechu wnętrza ziemi, jaki zwykle czuje się w grotach.Czułem natomiast ciężki, piżmowyodór, jakbyśmy wchodzili do legowiska wielkich zwierząt, trochę jak smród dzikichleopardów, a trochę jak stada wołów.Wśród dzwięku kropel i naszych kroków dały się znów słyszeć szelesty i szepty, jakbyotaczał nas tłum.Poza tym jednak wokół panowała ciężka podziemna ciemność, jakiej niemożna doświadczyć nawet najgłębszej nocy.Potykałem się o kamienie, więc wyciągnąłem związane dłonie i próbowałemwymacywać drogę przed sobą.Natrafiałem na dziwaczne, bezkształtne twory, jakie zwyklespotyka się w jaskiniach, ale nie były to skały, przypominały w dotyku oślizgłe mięsomorskich stworów, zupełnie jakbyśmy nie znalezli się w leżu bestii, ale w jej wnętrznościach.Ustępowały pod naciskiem dłoni, a nawet miałem wrażenie, że się poruszają.Po jakimś czasie ujrzałem światło.Blade i migotliwe, niczym poblask wielukaganków, malujący rozbłyski i cienie na naciekach oraz kamiennych soplach jaskini.Kiedyznalezliśmy się bliżej, ujrzałem kolejnego otulonego tuleją ze szkarłatnego materiału mnichaz tych, którzy nazywali siebie Szepcącymi do Cieni.Ten siedział pośrodku okrągłej komnaty w skale, otoczony strzelającymi wprost zpodłogi chybotliwymi płomykami, podobnymi do błędnych ogni na bagnach.Skierował nanas otwór swojego kaptura i zobaczyłem, że z tyłu wnika w niego jeden z tych skalnychtworów, wbijając się w szatę i zapewne potem w ciało, ale mnich nic sobie z tego nie robił inie sprawiał wrażenia, jakby cierpiał.- Jeśli pojawi się światło, to będzie znaczyło, że dostatecznie nakarmiliście Górę iprzyśle dla was Robaka.- Trudno było stwierdzić, czy to mnich powiedział, czy głos spłynąłwprost ze stropu jaskini albo ulągł się między opętańczymi szeptami wśród cieni izakamarków.A potem coś szczęknęło i cała jaskinia rozjarzyła się białym światłem, ukazującruszające się narośla i twory, które powinny sterczeć nieruchomo, jak przystało kamieniom, atymczasem wiły się niczym macki podmorskich stworzeń.Przeciwległa ściana, takżemieniąca się od blasku, pękła nagle, krwawiąc brudnożółtym płynem, podobnym do ropy zgnijącej rany.Pęknięcie rozchyliło się na boki i buchnął w nas ohydny odór, niczymrozprutych wnętrzności.- Idzcie - powiedziała jaskinia, spoglądając ciemnym jak paszcza otworem kaptura.-Robak przybędzie.Znów pchnięto mnie drzewcem włóczni w plecy i ruszyliśmy wprost ku rozwartejranie, teraz przypominającej ropiejące łono.Przeszliśmy przez korytarz zalany jasnymświatłem, w którym wyraznie widać było, że to wszystko jest jak kamień, jak gładkie, szklistebudowle przedwiecznych i jak wnętrzności jakiegoś olbrzymiego potwora zarazem.Dalej znów była komora, zupełnie pusta i gładka, nadal zalana tym upiornym białymświatłem i tak wielka, że można by w niej trzymać tabun koni.Przez środek prowadziłidealnie prosty rów dzielący ją wzdłuż, szeroki na tyle, że pomieściłby sporą rzekę.Naścianach zapalały się i gasły niepodobne do niczego świetliste znaki, ale nie widziałem nic, comożna by nazwać robakiem.Komora była z obu stron zarośnięta żółtawą, falującą błoną.A potem rozległ się pojedynczy odgłos podobny do krzyku upiora, który wzbudziłecho pod sklepieniem.Gdzieś z oddali dał się słyszeć narastający szum i świst, cała komorazaczęła dygotać, gdzieś z góry posypały się drobne odłamki.Odgłos stawał się corazpotężniejszy i coraz bardziej przejmujący, zamykająca komorę błona wydęła się nagle i pękłaraptownie jak pęcherz, wpuszczając podmuch lodowatego, cuchnącego wichru, który omalnie zbił wszystkich z nóg, konie Węży zaczęły kwiczeć i stawać dęba, a potem z szumem,wizgiem i łoskotem, jakby walił się cały świat - przybył Robak.Wystrzelił z otworu niczym drapieżna ryba czająca się w podwodnej jamie i w jednejchwili wypełnił sobą cały rów pośrodku jaskini.Przypominał właśnie rybę, jedną z tych owężowatym ciele, które kupcy sprzedawali po zawieszeniu na dzień czy dwa w gęstym dymiealbo jako kawałki pieczone na węglach i nadziane na patyki.W zalanym słońcem, gwarnymMaranaharze.Mieście, które umarło.Dawno i daleko stąd.Gdzieś w mojej pamięci.Tylko że ten stwór był sto razy większy niż wężoryby wiszące na hakachprzekupniów.W jaskini zmieścił się tylko łeb i fragment cielska, podejrzewałem, że wdziurze, z której wychynął, czeka jeszcze przynajmniej drugie tyle ciała Robaka.Stwór nie miał oczu, był pokryty wzorem w jaskrawe pasy, jego boki wibrowały ifalowały nieco i sączyła się z nich cuchnąca mgła.Wysunięty daleko wprzód płaski pyskzaczął się otwierać i zrozumiałem, że teraz zostanę połknięty, ale udało mi się nie wpaść wpanikę.Pamiętałem, że dowódca powiedział połknięty wraz z nami oraz że dzięki temu zobaczy mnie mistrz.Niewiele z tego rozumiałem, ale i to wystarczyło, żebym uczepił sięjakiejś nadziei.Robak spoczywał na razie zupełnie nieruchomo na dnie niecki i dyszał z otwartympyskiem, zupełnie jak rzeczne jaszczury z Południa.Wydawało się, że nie widzi anistłoczonych koni, ani Węży, którzy na jego widok zaczęli dziko wrzeszczeć i hałaśliwie tłuctrzymaną w ręku bronią albo pięściami po napierśnikach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Wchodziliśmy po belkowanych, szerokich schodach wzniesionych pomiędzystopniami, jezdzcy prowadzili konie za ogłowia.Nie zamierzali ich zostawić, więc obokpołożono im pochylnie z desek z przybitymi szczeblami.Czterech pieszych niosło międzysobą sieć, w której spoczywał sarkofag z Czyniącą, a dwóch prowadziło mnie.Jeden trzymałpostronek założony na moją szyję, a drugi pilnował z włócznią w rękach, co jakiś czasdzgając mnie drzewcem w plecy.Wiedziałem, że z każdą następną chwilą jest trudniej uciec, ale niewiele mogłem na toporadzić, bo dotąd nie zauważyłem żadnej sposobności.Kiedy wreszcie podeszliśmy na górę, schody doprowadziły nas do szerokiej pieczary,jak ślad poziomego cięcia, zupełnie jakby ktoś chciał podciąć górze gardło.Weszliśmy downętrza, z każdym krokiem podążając w grobową ciemność i zostawiając za plecami świat iresztki światła wpadające przez otwór.Dalej było jak zwykle w jaskiniach.Mrok, mokre, zastałe powietrze, odgłosy krokówwzniecające echo gdzieś daleko, śpiewny dzwięk spadających kropel wody.Bywałem w takich pieczarach i choć ich nie lubię, to jednak zwykle mnie nieprzerażają.Tu jednak unosił się dziwny zapach, niepodobny do żelazistego czy siarkowegooddechu wnętrza ziemi, jaki zwykle czuje się w grotach.Czułem natomiast ciężki, piżmowyodór, jakbyśmy wchodzili do legowiska wielkich zwierząt, trochę jak smród dzikichleopardów, a trochę jak stada wołów.Wśród dzwięku kropel i naszych kroków dały się znów słyszeć szelesty i szepty, jakbyotaczał nas tłum.Poza tym jednak wokół panowała ciężka podziemna ciemność, jakiej niemożna doświadczyć nawet najgłębszej nocy.Potykałem się o kamienie, więc wyciągnąłem związane dłonie i próbowałemwymacywać drogę przed sobą.Natrafiałem na dziwaczne, bezkształtne twory, jakie zwyklespotyka się w jaskiniach, ale nie były to skały, przypominały w dotyku oślizgłe mięsomorskich stworów, zupełnie jakbyśmy nie znalezli się w leżu bestii, ale w jej wnętrznościach.Ustępowały pod naciskiem dłoni, a nawet miałem wrażenie, że się poruszają.Po jakimś czasie ujrzałem światło.Blade i migotliwe, niczym poblask wielukaganków, malujący rozbłyski i cienie na naciekach oraz kamiennych soplach jaskini.Kiedyznalezliśmy się bliżej, ujrzałem kolejnego otulonego tuleją ze szkarłatnego materiału mnichaz tych, którzy nazywali siebie Szepcącymi do Cieni.Ten siedział pośrodku okrągłej komnaty w skale, otoczony strzelającymi wprost zpodłogi chybotliwymi płomykami, podobnymi do błędnych ogni na bagnach.Skierował nanas otwór swojego kaptura i zobaczyłem, że z tyłu wnika w niego jeden z tych skalnychtworów, wbijając się w szatę i zapewne potem w ciało, ale mnich nic sobie z tego nie robił inie sprawiał wrażenia, jakby cierpiał.- Jeśli pojawi się światło, to będzie znaczyło, że dostatecznie nakarmiliście Górę iprzyśle dla was Robaka.- Trudno było stwierdzić, czy to mnich powiedział, czy głos spłynąłwprost ze stropu jaskini albo ulągł się między opętańczymi szeptami wśród cieni izakamarków.A potem coś szczęknęło i cała jaskinia rozjarzyła się białym światłem, ukazującruszające się narośla i twory, które powinny sterczeć nieruchomo, jak przystało kamieniom, atymczasem wiły się niczym macki podmorskich stworzeń.Przeciwległa ściana, takżemieniąca się od blasku, pękła nagle, krwawiąc brudnożółtym płynem, podobnym do ropy zgnijącej rany.Pęknięcie rozchyliło się na boki i buchnął w nas ohydny odór, niczymrozprutych wnętrzności.- Idzcie - powiedziała jaskinia, spoglądając ciemnym jak paszcza otworem kaptura.-Robak przybędzie.Znów pchnięto mnie drzewcem włóczni w plecy i ruszyliśmy wprost ku rozwartejranie, teraz przypominającej ropiejące łono.Przeszliśmy przez korytarz zalany jasnymświatłem, w którym wyraznie widać było, że to wszystko jest jak kamień, jak gładkie, szklistebudowle przedwiecznych i jak wnętrzności jakiegoś olbrzymiego potwora zarazem.Dalej znów była komora, zupełnie pusta i gładka, nadal zalana tym upiornym białymświatłem i tak wielka, że można by w niej trzymać tabun koni.Przez środek prowadziłidealnie prosty rów dzielący ją wzdłuż, szeroki na tyle, że pomieściłby sporą rzekę.Naścianach zapalały się i gasły niepodobne do niczego świetliste znaki, ale nie widziałem nic, comożna by nazwać robakiem.Komora była z obu stron zarośnięta żółtawą, falującą błoną.A potem rozległ się pojedynczy odgłos podobny do krzyku upiora, który wzbudziłecho pod sklepieniem.Gdzieś z oddali dał się słyszeć narastający szum i świst, cała komorazaczęła dygotać, gdzieś z góry posypały się drobne odłamki.Odgłos stawał się corazpotężniejszy i coraz bardziej przejmujący, zamykająca komorę błona wydęła się nagle i pękłaraptownie jak pęcherz, wpuszczając podmuch lodowatego, cuchnącego wichru, który omalnie zbił wszystkich z nóg, konie Węży zaczęły kwiczeć i stawać dęba, a potem z szumem,wizgiem i łoskotem, jakby walił się cały świat - przybył Robak.Wystrzelił z otworu niczym drapieżna ryba czająca się w podwodnej jamie i w jednejchwili wypełnił sobą cały rów pośrodku jaskini.Przypominał właśnie rybę, jedną z tych owężowatym ciele, które kupcy sprzedawali po zawieszeniu na dzień czy dwa w gęstym dymiealbo jako kawałki pieczone na węglach i nadziane na patyki.W zalanym słońcem, gwarnymMaranaharze.Mieście, które umarło.Dawno i daleko stąd.Gdzieś w mojej pamięci.Tylko że ten stwór był sto razy większy niż wężoryby wiszące na hakachprzekupniów.W jaskini zmieścił się tylko łeb i fragment cielska, podejrzewałem, że wdziurze, z której wychynął, czeka jeszcze przynajmniej drugie tyle ciała Robaka.Stwór nie miał oczu, był pokryty wzorem w jaskrawe pasy, jego boki wibrowały ifalowały nieco i sączyła się z nich cuchnąca mgła.Wysunięty daleko wprzód płaski pyskzaczął się otwierać i zrozumiałem, że teraz zostanę połknięty, ale udało mi się nie wpaść wpanikę.Pamiętałem, że dowódca powiedział połknięty wraz z nami oraz że dzięki temu zobaczy mnie mistrz.Niewiele z tego rozumiałem, ale i to wystarczyło, żebym uczepił sięjakiejś nadziei.Robak spoczywał na razie zupełnie nieruchomo na dnie niecki i dyszał z otwartympyskiem, zupełnie jak rzeczne jaszczury z Południa.Wydawało się, że nie widzi anistłoczonych koni, ani Węży, którzy na jego widok zaczęli dziko wrzeszczeć i hałaśliwie tłuctrzymaną w ręku bronią albo pięściami po napierśnikach [ Pobierz całość w formacie PDF ]