[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaczął mrugać, próbując chronić oczy przedzalewającym je deszczem, i obejrzał się, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Julia.Ta ominęłaostatni schodek i przeskakując obok Stephena, pomknęła w stronę drzwi budynku lotniska -jasnego prostokąta na ciemnym tle ściany.Kiedy znalazła się w środku, nachyliła się do przodu i energicznym ruchemprzetrzepała palcami włosy, wytrząsając z nich wodę.Z jej głowy poleciały wielkie chmurykropel.- Możesz w to uwierzyć? - zapytała.- Czy możemy to obrócić na naszą korzyść? - Stephen oceniał niewielkie lotnisko,przyglądając się przez kilka sekund każdej osobie po kolei.Julia klepnęła go w plecy.- Teraz zaczynasz myśleć.Stephen wręczył jej kurtkę ze swojego plecaka i sam też zaczął naciągać swoją.WAtlancie był upalny środek maja i zapomnieli, że tutaj jest pózna jesień.Chociaż był to regionpodzwrotnikowy, temperatura ledwie przekraczała dziesięć stopni.Deszcz sprawiał, żezdawało się, iż jest jeszcze chłodniej.Przeszli przez duże oszklone drzwi i znalezli się pod szerokim daszkiem, który chroniłprzed deszczem.Przy krawężniku było zaparkowanych co najmniej dziesięć samochodów, ależaden z nich nie wyglądał na taksówkę.Nagle stojący na wprost nich stary ford kombi zacząłmelodyjnie świergotać swoim zmodyfikowanym klaksonem.Mężczyzna za kierownicą nachylił się do okna po stronie pasażera i zaczął do nichmachać.Miał długie czarne włosy, skórę w kolorze kakao i wyglądał bardziej na Indianinaniż na Latynosa.- Para onde quer ir?Stephen pokręcił głową.- Przykro mi.- O, ha-ha! Dokąd? Wy potrzebować hotel? Ja znać dobry hotel.- Nie - odezwała się z tyłu Julia.- Chcielibyśmy coś zjeść.Znasz jakąś przyzwoitąrestaurację?- O restaurante? Pewnie, pewnie! Wsiadajcie. Stephen wyjął z koszuli na piersi dziesięciodolarowy banknot.Pokazał go kierowcy.- Amerykańskie?- Pewnie, pewnie!Wdrapali się na tylne siedzenie, które było odarte z tapicerki, przez co przypominałozwierzęce ścierwo, i usiedli na drucianej wyściółce.Stephen powiercił się i przybrał najmniejniewygodną pozycję, jaką udało mu się znalezć, ze zwiniętą sprężyną wbijającą mu się w udo.Julia zapytała:- Czy możesz nas zabrać do Pedro Juan Caballero? Czy przejechanie przez granicęstanowi problem?- PJC.%7ładen problem.Otwarte granice.Nikt się nie przejmuje.- Kierowca zezgrzytem wrzucił bieg i odbił od krawężnika, nie sprawdziwszy, czy coś nadjeżdża.Myśląc o położeniu urządzenia śledzącego gdzieś za miastem, Stephen nachylił się doprzodu i zapytał:- Wiesz może, czy jest tu jakieś miasteczko, posiadłość lub coś tego typu w odległościokoło piętnastu kilometrów na północny zachód?Julia dotknęła jego ramienia.Kiedy na nią spojrzał, delikatnie pokręciła głową:  Niewspominaj o tym".- Na północny zachód? - zapytał kierowca.- Nieważne, mniejsza o to.- Nic tam nie ma - odparł taksówkarz.- Tylko las, drzewa.- Zrobimy własny rekonesans - wyszeptała Julia.- Sądziłem, że nie zaszkodzi, jeśli dowiemy się, gdzie się pakujemy.- Nie wiemy, komu można zaufać.Stephen dostrzegł w lusterku niezadowoloną minę taksówkarza.Mieszkańcy AmerykiPołudniowej byli znani z wyjątkowo dobrych manier w stosunku do nieznajomych.Stephen słyszał, że raczej przełkną zniewagę niż obrażą kogoś niegrzecznąodpowiedzią.Ale byli jednak tylko ludzmi.Podejrzewał, że kierowca niechętnie patrzył, jak jegopasażerowie szepczą sobie coś tajemniczo.- Jestem pewien, że jest tutaj mnóstwo dobrych restauracji - Stephen zagadnąłkierowcę, próbując zatrzeć złe wrażenie przez włączenie mężczyzny do rozmowy.- Tak - zabrzmiała lakoniczna odpowiedz.- Jesteśmy już prawie na miejscu - powiedziała Julia i uścisnęła rękę Stephena.Wyjrzał na zewnątrz w mokrą ciemność. - Modlę się tylko, żebyśmy się nie spóznili.Ulewa odarła blizniacze miasta - brazylijskie Ponta Pora i paragwajskie Pedro JuanCaballero - z wszelkiego charakteru, jaki być może miały.Wszystko wyglądało szaro ibezbarwnie.Oświetlone wystawy sklepowe, chodniki zagracone przez puste ławki i krzesła.Wszystkie fronty sklepów były wąskie.Napisy w różnych językach na szyldach wyglądały naskreślone odręcznie przez amatora.Angielski pojawiał się rzadko - wyjątek stanowiła jedynieobfitość znaków Coca-Coli i Marlboro.Na przestrzeni trzech kwartałów przejechali obokczterech, może pięciu aptek, których okna były pełne rozmaitych, często dziwacznychsymboli: znajomo wyglądających mozdzierzy i tłuczków, kaduceuszy, wielkich kapsułek itabletek, próbówek, a nawet czaszek i skrzyżowanych piszczeli.Czując nieustanne wibracje przechodzące przez siedzenie i słysząc pewien szczególnydzwięk, Julia i Stephen zorientowali się - choć ich oczy nie mogły tego zobaczyć - że ulice sąwybrukowane.Kiedy opony jadą po mokrym asfalcie, syczą, jakby powietrze uchodziło zcałego świata.Te opony wydawały rytmiczne sza-sza-sza, przypominające bicie werbla.- Czy jesteśmy już w Paragwaju? - zapytała Julia.- O, tak.- Jak dawno temu minęliśmy granicę?- Minuty.Tylko minuty.Duża ulica, Avenida Internacional.Widzieliście? - wskazałgestem do tyłu.Stephen przypomniał sobie, że jedna ulica, kilka przecznic wcześniej, była niecoszersza niż pozostałe.- To była granica.Nic.Mówiłem wam.- Nie widzę różnicy - powiedziała Julia.- Szyldy.Tutaj guarani i hiszpański, tam głównie portugalski.Kiedy nie być deszczu,PJC ma więcej sprzedawców ulicznych, nie ma ograniczeń jak w Pora.- A więc tak naprawdę to jest jedno duże miasto podzielone pomiędzy dwa kraje.- E, nie takie duże.Przez kilka następnych minut lawirowali pustymi ulicami, po czym kierowca zjechałna bok.- Tutaj dobre jedzenie.- Wygląda to na pub - powiedział Stephen.Julia otworzyła drzwi.- Może być.Stephen wręczył kierowcy dziesięć dolarów i wysiadł z plecakami. Odjeżdżające kombi rozmyło się w padającym deszczu.Kiedy zaczęło okrążać róg,powiew wiatru zaciął deszczem i samochód zniknął.Stephen uśmiechnął się na widok Julii wyglądającej jak zmokła kura.- Zasuwamy na piechotę gdzie indziej? - zapytał.- Dokładnie.- Do pierwszego hotelu?- Do pierwszej restauracji, baru lub pubu, wyłączając ten jeden.Naprawdę umieram zgłodu.- Wzięła od niego plecak i zarzuciła go na ramię.Stephen popatrzył najpierw w jedną stronę, a potem w drugą.I tu, i tam było czarno ipusto.Opuścił głowę, chroniąc oczy przed zacinającym deszczem i ruszył przed siebie.*Wiadomość otrzymał przez telefon.Ktoś zadzwonił na jego  linię informacyjną".Byłto numer, który Gregor rozdał personelowi lotniska, taksówkarzom, hotelarzom irestauratorom w Pedro Juan Caballero i w Ponta Pora z prośbą, by informowali go o ludziachpytających o Karla, bazę lub zaginione osoby.Miał już kilka takich fałszywych alarmów,które były owocem zbyt mocno rozwiniętej wyobrazni lub kiepskiego stanu kontadzwoniących.Mimo to zapłacił za kilka z tych ostrzeżeń, bo wiedział, że to wzmaga czujnośći rozwiązuje ludziom języki.Zorientował się, że ten telefon jest inny, gdy tylko usłyszał opis mężczyzny i kobiety.Steven Parker i Julia Matheson.Tutaj.Jakoś wytropili Allena Parkera.Była to bezwątpienia robota tej Matheson - FBI, CDC.Nieważne.Pewnie w samolocie było urządzenienaprowadzające.Dał sobie chwilę na zastanowienie.- Proszę mi podać swój numer telefonu.- Zapisał go w swoim komputerzekieszonkowym.Na publicznej sieci telefonicznej nie można było polegać, więc niemal każdyw okolicy miał telefon komórkowy.Nawet jeśli załatwiał się w wygódce, to obowiązkowomiał komórkę.Gregor powiedział taksówkarzowi, żeby miał oko na tych klientów i obiecałmu dużą premię [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •