[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie mogły go wstrzymaćwachlarze dryndy, dzwoniące zupełnie na wzór janczarów, tylkoobdarty fartuch jak mógł mię, poczciwiec, zasłaniał.Na tym po-czciwcu stworzyło się wkrótce jezioro wody, przebiegające z miejscana miejsce jak żywe srebro.Byłam znużona, senna i jeszcze bardziej szczęśliwa niż teraz.Uwagę moją, a raczej mój uśmiech błąkający się w przestworze, sku-piały co chwila na sobie dwie latarnie, służące, jak sądzę, ku ozdobiepojazdu.W gruncie rzeczy wybite szyby i odwalone wierzchy nicim innego, doprawdy, nie zostawiły prócz tego honoru.Jeden z tychszczątkowych organów powozu przywiązany był do macierzystejsztabki żelaza rozmokłym szpagatem.Kadłub foszmana, w opoń-czy koloru błękitnego z odcieniem słoty, zasłaniał mi świat, a jedy-ny, samotny, żółty guzik w pasie z wyobrażeniem jakiegoś herbu- przyciągał oczy.Przestrzeń widzialną obsiewał drobny deszczyk.Daleko, w mgławym, burym powietrzu snuły się zarysy wzgórz.Ichkształty, raz po raz uciekające we mgłę przed oczyma, były dla mnieprawdziwymi wyrazami żalu.Jeżeli tylko dosięgłam ich wzrokiem,wnet uczuwałam, jak mię bolą.Tak ongi małej dziewczynie wiezionej do gimnazjum ściskałosię serce, gdy żegnała wzrokiem te ukochane wzgórza.Dorożka skacze z dziury w dziurę, chwieje się co moment niby osobachora na tabes, która wszakże ukrywa swój defekt, żeby nie stracić po-sady - ślizga się na zakrętach, jakby w złych momentach rozpaczy prag-nęła raz wreszcie rzucić się samobójczo do rowu.Oto wysuwa się wieś,złożona z chałup szarych jak pole, choć ściany ich niegdyś bielono.186Ludzie BezdomniWierzby z grubymi pniami, z których strzelają młode, jasne,bujne pręty; dzikie gruszki w polach, dzikie tak samo jak za owychczasów.Tam, gdzie się grunt nachyla, jest rzeka w nizinie.Ta rzekaidzie z mojej wsi, z Głogów.Zjeżdżamy ze wzgórza na długi most.Zmoczone konie idą noga za nogą, para z nich wali.Ja wychylam się z budy i sięgam wzrokiem czystej wody sączącejsię po kamieniach i grubym piasku, wody, która przepłynęła kołodomu moich rodziców.Szlaban.Powóz się zatrzymuje.Trzeba płacićkilka groszy.Szukam ich w kieszeni, nie - ja szukam wszystkimi zmy-słami dzwięku tej rzeki, która tam w dole coś do mnie pluszcze.Ruszamy znowu wolno pod górę.Obok idą ludzie zgarbieni, za-ciapani w błocie, okryci włosem, który może się nazywać tylko kud-łami.Coś gadają do siebie, drą się obrzydłe i swarzą.Jedną twarzpoznaję.To nasz chłop, Wicek Michcik.Taki sam był za czasówmego dzieciństwa.Trochę się zestarzał.Konie ruszają, i w brzękużelastwa, w turkocie kół słyszę słowa niedawno w Biblii przeczyta-ne.%7łyła, widać, ta skryta myśl we mnie, jak gdyby stalowym rylcemna ołowiu wypisana: Nie będzie pamięci tak mądrego, jak i głu-piego na wieki, gdyż przyjdą dni, kiedy wszystkiego zapomnę, a jakumiera mądry, tak też i głupi.Ta cyniczna mądrość rzucona przez zuchwałego króla, znawcę wszystkich spraw pod słońcem , nie niosła mi przykrości.Byłaprędzej jak prawda doskonała; harmonizująca ze wszystkim, nibypłyn, co wypełnia każdy punkt żądny nasycenia.Wszystko cichłowe mnie, uśmierzało się i jak gdyby kładło do snu.Wtuliłam sięw kąt powozu i przesuwałam w pamięci ponure słowa, które przy-chodziły, nie wiem czemu.Ze wzgórza roztoczył się widok na płaszczyznę.Daleko, da-leko ujrzałam drzewa mękarzyckie.Wtedy znowu żarzyć się wemnie poczęła cicha radość, która mię do tej chwili nie opuszcza.Wiedziałam, że nie znajdę tu tego, czego szukam, ale widok lasówsennych, długich i szerokich pustek zarosłych małym jałowcem187Stefan %7łeromski- ciepło rozlewał po moich żyłach, Tam bór, w którym nigdy niebyłam, obcy i niemiły, ale z drugiej strony mękarzyckie aleje, rozto-pione we mgłach i jakby z mgły utkane.Wtedy także przyszło mi na myśl, że nikogo nie zawiadomi-łam, że właściwie nie wiem, czy tu wujostwo mieszkają A może jużsię wprowadzili, może poumierali? Tyle lat do nich nie pisałam!Zaczęłam liczyć.To już dziesięć z górą, jakem tu nie była.Nad wieczorem moja drynda zboczyła z szosy i wjechaław szpaler topolowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Nie mogły go wstrzymaćwachlarze dryndy, dzwoniące zupełnie na wzór janczarów, tylkoobdarty fartuch jak mógł mię, poczciwiec, zasłaniał.Na tym po-czciwcu stworzyło się wkrótce jezioro wody, przebiegające z miejscana miejsce jak żywe srebro.Byłam znużona, senna i jeszcze bardziej szczęśliwa niż teraz.Uwagę moją, a raczej mój uśmiech błąkający się w przestworze, sku-piały co chwila na sobie dwie latarnie, służące, jak sądzę, ku ozdobiepojazdu.W gruncie rzeczy wybite szyby i odwalone wierzchy nicim innego, doprawdy, nie zostawiły prócz tego honoru.Jeden z tychszczątkowych organów powozu przywiązany był do macierzystejsztabki żelaza rozmokłym szpagatem.Kadłub foszmana, w opoń-czy koloru błękitnego z odcieniem słoty, zasłaniał mi świat, a jedy-ny, samotny, żółty guzik w pasie z wyobrażeniem jakiegoś herbu- przyciągał oczy.Przestrzeń widzialną obsiewał drobny deszczyk.Daleko, w mgławym, burym powietrzu snuły się zarysy wzgórz.Ichkształty, raz po raz uciekające we mgłę przed oczyma, były dla mnieprawdziwymi wyrazami żalu.Jeżeli tylko dosięgłam ich wzrokiem,wnet uczuwałam, jak mię bolą.Tak ongi małej dziewczynie wiezionej do gimnazjum ściskałosię serce, gdy żegnała wzrokiem te ukochane wzgórza.Dorożka skacze z dziury w dziurę, chwieje się co moment niby osobachora na tabes, która wszakże ukrywa swój defekt, żeby nie stracić po-sady - ślizga się na zakrętach, jakby w złych momentach rozpaczy prag-nęła raz wreszcie rzucić się samobójczo do rowu.Oto wysuwa się wieś,złożona z chałup szarych jak pole, choć ściany ich niegdyś bielono.186Ludzie BezdomniWierzby z grubymi pniami, z których strzelają młode, jasne,bujne pręty; dzikie gruszki w polach, dzikie tak samo jak za owychczasów.Tam, gdzie się grunt nachyla, jest rzeka w nizinie.Ta rzekaidzie z mojej wsi, z Głogów.Zjeżdżamy ze wzgórza na długi most.Zmoczone konie idą noga za nogą, para z nich wali.Ja wychylam się z budy i sięgam wzrokiem czystej wody sączącejsię po kamieniach i grubym piasku, wody, która przepłynęła kołodomu moich rodziców.Szlaban.Powóz się zatrzymuje.Trzeba płacićkilka groszy.Szukam ich w kieszeni, nie - ja szukam wszystkimi zmy-słami dzwięku tej rzeki, która tam w dole coś do mnie pluszcze.Ruszamy znowu wolno pod górę.Obok idą ludzie zgarbieni, za-ciapani w błocie, okryci włosem, który może się nazywać tylko kud-łami.Coś gadają do siebie, drą się obrzydłe i swarzą.Jedną twarzpoznaję.To nasz chłop, Wicek Michcik.Taki sam był za czasówmego dzieciństwa.Trochę się zestarzał.Konie ruszają, i w brzękużelastwa, w turkocie kół słyszę słowa niedawno w Biblii przeczyta-ne.%7łyła, widać, ta skryta myśl we mnie, jak gdyby stalowym rylcemna ołowiu wypisana: Nie będzie pamięci tak mądrego, jak i głu-piego na wieki, gdyż przyjdą dni, kiedy wszystkiego zapomnę, a jakumiera mądry, tak też i głupi.Ta cyniczna mądrość rzucona przez zuchwałego króla, znawcę wszystkich spraw pod słońcem , nie niosła mi przykrości.Byłaprędzej jak prawda doskonała; harmonizująca ze wszystkim, nibypłyn, co wypełnia każdy punkt żądny nasycenia.Wszystko cichłowe mnie, uśmierzało się i jak gdyby kładło do snu.Wtuliłam sięw kąt powozu i przesuwałam w pamięci ponure słowa, które przy-chodziły, nie wiem czemu.Ze wzgórza roztoczył się widok na płaszczyznę.Daleko, da-leko ujrzałam drzewa mękarzyckie.Wtedy znowu żarzyć się wemnie poczęła cicha radość, która mię do tej chwili nie opuszcza.Wiedziałam, że nie znajdę tu tego, czego szukam, ale widok lasówsennych, długich i szerokich pustek zarosłych małym jałowcem187Stefan %7łeromski- ciepło rozlewał po moich żyłach, Tam bór, w którym nigdy niebyłam, obcy i niemiły, ale z drugiej strony mękarzyckie aleje, rozto-pione we mgłach i jakby z mgły utkane.Wtedy także przyszło mi na myśl, że nikogo nie zawiadomi-łam, że właściwie nie wiem, czy tu wujostwo mieszkają A może jużsię wprowadzili, może poumierali? Tyle lat do nich nie pisałam!Zaczęłam liczyć.To już dziesięć z górą, jakem tu nie była.Nad wieczorem moja drynda zboczyła z szosy i wjechaław szpaler topolowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]