[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pani Phil-lipson miała własne konto, na którym rosły odsetki od odziedziczonego po matcemajątku.Konto to było oddzielone od innych zródeł dochodu i choć mąż pani Phil-lipson znał wartość odziedziczonego spadku, miał równie nikłe pojęcie o wysoko-ści rocznego dochodu żony, co ona o osobistych funduszach męża.Pan Phillipsontakże miał własne konto, na które odkładał niemałe sumy uzyskiwane za egzami-ny, uczestnictwo w różnego rodzaju komisjach, których był członkiem, napisanąkilka lat temu dość dobrze sprzedającą się książkę na temat dziewiętnastowiecznejAnglii oraz najprzeróżniejsze wpływy wynikające ze stanowiska dyrektora.Jakodyrektor otrzymywał też miesięczną, regularną pensję, którą wpłacano na wspólnekonto państwa Phillipsonów i z którego pobierali sumy potrzebne na utrzymaniedomu.System ten pracował bez zarzutu i ponieważ rodzina nie miała kłopotówfinansowych, pieniądze nigdy nie stały się kością niezgody między małżonkami.Dla żadnego z nich aż do niedawna nie stanowiły najmniejszego zmartwienia.Phillipson trzymał książeczkę czekową, zaświadczenia z banku oraz pełną ko-respondencję finansową w górnej szufladzie biurka w hallu i zawsze zamykał jena klucz.W normalnych okolicznościach dla pani Phillipson równie nie do pomy-ślenia byłoby zaglądać do szuflady męża, co otworzyć polecony list, jakich wieleotrzymywał z komisji egzaminacyjnej.Nie mieszała się do spraw męża i miała doniego zaufanie.Lecz w ciągu ostatnich dwóch tygodni sytuacja w domu dalekabyła od normalności, a odczuwała to tym silniej, że przez dwanaście lat współ-życia zdążyła poznać Donalda i potrafiła wyczuć, kiedy miał kłopoty.Cokolwiekzaciążyło na nastroju jej męża w ciągu ostatnich dni, nie była to ani szkoła, ani in-spektor, którego wizyty tak go denerwowały, ani nawet duch Valerie Taylor, któryprześladował go stale.Był to człowiek w jej mniemaniu wyjątkowo zły i prze-123biegły Baines.To, że otworzyła szufladę i przejrzała zawartość, nie wynikałoz żadnego szczególnego wydarzenia.Było konsekwencją wielu epizodów, które,aczkolwiek nie sprowadziły na jej męża nieszczęścia, ją samą przywiodły na skrajzałamania nerwowego.Czy wiedział, że posiadała klucz do jego biurka? Z pew-nością nie.Gdyby chciał coś przed nią ukryć, trzymałby to w szkole.Coś kaza-ło jej tam zajrzeć i gdy to zrobiła, zrozumiała wiele niejasnych spraw, a przedewszystkim jedną, przerażającą prawdę: mąż był szantażowany.I ze zdziwieniemspostrzegła, że jest w stanie lepiej znieść tę prawdę, niż się spodziewała.Jednowiedziała na pewno: nigdy nikomu niczego nie zdradzi.Nigdy, przenigdy! Jestjego żoną, kocha go i nadal będzie go kochała.A jeśli potrafi, osłoni go własnymciałem, będzie broniła go do upadłego, do ostatniej kropli krwi.Już teraz mogłabycoś zrobić.* * *Na jego widok nie zdziwiła się ani nie poczuła zakłopotania.W ciągu ostatnichdni dowiedziała się wiele o sobie samej.Lepsze to, niż chować głowę w piaseki udawać, że problemy nie istnieją. Możemy porozmawiać? zapytał Morse.Wzięła jego płaszcz i powiesiła na wieszaku za drzwiami, obok drugiego, zi-mowego płaszcza w kolorze dojrzewających wiśni.Usiadła w hallu, a Morse zno-wu spojrzał na fotografię wiszącą nad ciężkim, mahoniowym biurkiem. Czym mogę służyć? Nie wie pani?- zapytał cicho Morse. Obawiam się, że nie powiedziała z uśmiechem, akcentując dobitnie bi nie. Myślę, pani Phillipson, że pani wie i byłoby znacznie prościej, gdyby odpoczątku była pani ze mną szczera.Niech pani wierzy, że nim wyjdę, będzie panimusiała powiedzieć prawdę.Nie zachowywał pozorów i zastanawiała się, jakie ma szansę.To zależy oczy-wiście od tego, ile on wie, ale przecież nie może wiedzieć za dużo. Na jaki temat mam być z panem szczera? Nie moglibyśmy zachować tego miedzy nami, pani Phillipson? Widzi pani,wcale nieprzypadkowo przyszedłem tu, gdy pani mąż jest w szkole.Dostrzegł błysk niepokoju w jasnobrązowych oczach.Milczała, więc ciągnąłdalej: Oczywiście, jeśli jest pani niewinna, pani Phillipson. Powtarzał jejnazwisko w prawie każdym zdaniu i dlatego poczuła się nieswojo.Przypominałoto uderzanie taranem w bramę obleganego miasta.124 Niewinna? O czym pan mówi? Była pani w domu pana Bainesa w poniedziałek wieczorem, pani Phillip-son?Ton jego głosu był złowieszczo spokojny, lecz ona pokręciła tylko głowąz udawanym rozbawieniem. Mógłby pan być poważny, panie inspektorze. Zawsze jestem poważny, kiedy prowadzę sprawę o morderstwo. Chyba pan nie myśli.nie może pan myśleć, że mam z tym coś wspólne-go! Poniedziałek wieczorem? Prawie nie znałam pana Bainesa. Nie pytam, w jakim stopniu go pani znała.Uwaga Morse a wydawała się dziwna i pani Phillipson ściągnęła brwi. O co panu chodzi? Powiedziałem to pani, pani Phillipson. Niech pan posłucha, inspektorze.Najwyższy czas, żeby mi pan powiedział,po co tu pan przyszedł.Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, a jeśli nie, to.Morse w głębi podziwiał werwę i pewność, z jaką mówiła, lecz jego zadaniembyło wykryć mordercę. Lubiła pani pana Bainesa? zapytał jakby mimochodem.Otworzyła usta i zaraz zamknęła je znowu, a Morse pozbył się wątpliwości,jakie powoli zaczynały go nawiedzać. Prawie go nie znałam [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Pani Phil-lipson miała własne konto, na którym rosły odsetki od odziedziczonego po matcemajątku.Konto to było oddzielone od innych zródeł dochodu i choć mąż pani Phil-lipson znał wartość odziedziczonego spadku, miał równie nikłe pojęcie o wysoko-ści rocznego dochodu żony, co ona o osobistych funduszach męża.Pan Phillipsontakże miał własne konto, na które odkładał niemałe sumy uzyskiwane za egzami-ny, uczestnictwo w różnego rodzaju komisjach, których był członkiem, napisanąkilka lat temu dość dobrze sprzedającą się książkę na temat dziewiętnastowiecznejAnglii oraz najprzeróżniejsze wpływy wynikające ze stanowiska dyrektora.Jakodyrektor otrzymywał też miesięczną, regularną pensję, którą wpłacano na wspólnekonto państwa Phillipsonów i z którego pobierali sumy potrzebne na utrzymaniedomu.System ten pracował bez zarzutu i ponieważ rodzina nie miała kłopotówfinansowych, pieniądze nigdy nie stały się kością niezgody między małżonkami.Dla żadnego z nich aż do niedawna nie stanowiły najmniejszego zmartwienia.Phillipson trzymał książeczkę czekową, zaświadczenia z banku oraz pełną ko-respondencję finansową w górnej szufladzie biurka w hallu i zawsze zamykał jena klucz.W normalnych okolicznościach dla pani Phillipson równie nie do pomy-ślenia byłoby zaglądać do szuflady męża, co otworzyć polecony list, jakich wieleotrzymywał z komisji egzaminacyjnej.Nie mieszała się do spraw męża i miała doniego zaufanie.Lecz w ciągu ostatnich dwóch tygodni sytuacja w domu dalekabyła od normalności, a odczuwała to tym silniej, że przez dwanaście lat współ-życia zdążyła poznać Donalda i potrafiła wyczuć, kiedy miał kłopoty.Cokolwiekzaciążyło na nastroju jej męża w ciągu ostatnich dni, nie była to ani szkoła, ani in-spektor, którego wizyty tak go denerwowały, ani nawet duch Valerie Taylor, któryprześladował go stale.Był to człowiek w jej mniemaniu wyjątkowo zły i prze-123biegły Baines.To, że otworzyła szufladę i przejrzała zawartość, nie wynikałoz żadnego szczególnego wydarzenia.Było konsekwencją wielu epizodów, które,aczkolwiek nie sprowadziły na jej męża nieszczęścia, ją samą przywiodły na skrajzałamania nerwowego.Czy wiedział, że posiadała klucz do jego biurka? Z pew-nością nie.Gdyby chciał coś przed nią ukryć, trzymałby to w szkole.Coś kaza-ło jej tam zajrzeć i gdy to zrobiła, zrozumiała wiele niejasnych spraw, a przedewszystkim jedną, przerażającą prawdę: mąż był szantażowany.I ze zdziwieniemspostrzegła, że jest w stanie lepiej znieść tę prawdę, niż się spodziewała.Jednowiedziała na pewno: nigdy nikomu niczego nie zdradzi.Nigdy, przenigdy! Jestjego żoną, kocha go i nadal będzie go kochała.A jeśli potrafi, osłoni go własnymciałem, będzie broniła go do upadłego, do ostatniej kropli krwi.Już teraz mogłabycoś zrobić.* * *Na jego widok nie zdziwiła się ani nie poczuła zakłopotania.W ciągu ostatnichdni dowiedziała się wiele o sobie samej.Lepsze to, niż chować głowę w piaseki udawać, że problemy nie istnieją. Możemy porozmawiać? zapytał Morse.Wzięła jego płaszcz i powiesiła na wieszaku za drzwiami, obok drugiego, zi-mowego płaszcza w kolorze dojrzewających wiśni.Usiadła w hallu, a Morse zno-wu spojrzał na fotografię wiszącą nad ciężkim, mahoniowym biurkiem. Czym mogę służyć? Nie wie pani?- zapytał cicho Morse. Obawiam się, że nie powiedziała z uśmiechem, akcentując dobitnie bi nie. Myślę, pani Phillipson, że pani wie i byłoby znacznie prościej, gdyby odpoczątku była pani ze mną szczera.Niech pani wierzy, że nim wyjdę, będzie panimusiała powiedzieć prawdę.Nie zachowywał pozorów i zastanawiała się, jakie ma szansę.To zależy oczy-wiście od tego, ile on wie, ale przecież nie może wiedzieć za dużo. Na jaki temat mam być z panem szczera? Nie moglibyśmy zachować tego miedzy nami, pani Phillipson? Widzi pani,wcale nieprzypadkowo przyszedłem tu, gdy pani mąż jest w szkole.Dostrzegł błysk niepokoju w jasnobrązowych oczach.Milczała, więc ciągnąłdalej: Oczywiście, jeśli jest pani niewinna, pani Phillipson. Powtarzał jejnazwisko w prawie każdym zdaniu i dlatego poczuła się nieswojo.Przypominałoto uderzanie taranem w bramę obleganego miasta.124 Niewinna? O czym pan mówi? Była pani w domu pana Bainesa w poniedziałek wieczorem, pani Phillip-son?Ton jego głosu był złowieszczo spokojny, lecz ona pokręciła tylko głowąz udawanym rozbawieniem. Mógłby pan być poważny, panie inspektorze. Zawsze jestem poważny, kiedy prowadzę sprawę o morderstwo. Chyba pan nie myśli.nie może pan myśleć, że mam z tym coś wspólne-go! Poniedziałek wieczorem? Prawie nie znałam pana Bainesa. Nie pytam, w jakim stopniu go pani znała.Uwaga Morse a wydawała się dziwna i pani Phillipson ściągnęła brwi. O co panu chodzi? Powiedziałem to pani, pani Phillipson. Niech pan posłucha, inspektorze.Najwyższy czas, żeby mi pan powiedział,po co tu pan przyszedł.Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, a jeśli nie, to.Morse w głębi podziwiał werwę i pewność, z jaką mówiła, lecz jego zadaniembyło wykryć mordercę. Lubiła pani pana Bainesa? zapytał jakby mimochodem.Otworzyła usta i zaraz zamknęła je znowu, a Morse pozbył się wątpliwości,jakie powoli zaczynały go nawiedzać. Prawie go nie znałam [ Pobierz całość w formacie PDF ]