[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słońce się już dawno ku zachodowi chyliło, wrzawa i bój trwał jeszcze, alePomorców niedobitki już tylko cofały się coraz żywiej, coraz widoczniej chcącuciekać na lasy.Leszkowie z obawy, aby ich nie pochwycono, już przodem zmałą garścią uszli nie postrzeżeni.Dla reszty droga była zaparta.Lutybiegnących spychał nazad ze wzgórza w pobojowisko, ze wszech stronobejmowali ich Polanie.Niewolnika brać cale nie chciano, poczęła się więc dzika rzez a rozbijanie tejgarści rozpaczliwie broniących się ludzi, którym czaszki trzaskały młoty, aoszczepy piersi.Cała dolina i dwie wzgórzów pochyłości okryte były ciałami, a gdy mrok padł,nie stało już walczyć komu ani kogo zabijać.Starszyzna konno jezdziła po polu,a gromady upojone szałem dobijały tych, co jeszcze drgali i jęczeli.Ostatnie brzaski wieczora przerażający obraz oświecały, pola zastane pobitymi,których śmierć chwyciła w różnych walki wysiłkach.Jedni twarzą leżeli naziemi, drudzy ku niebu zwróconą, jakby się jeszcze dzwignąć chcieli, sparci narękach skostniałych, z nogami podniesionymi w górę.Gdzieniegdzie wróg leżałrazem z tym, co go dobił, nie mogąc wyrwać się z ostatniego uścisku.Nad wieląstały wierne konie wąchając trupy i szukając poległych panów.Piastun i krwawi wojewodowie patrzeli na wzgórza; kupy otaczające ich,podnosząc zbroczone dłonie, okrzykiwały zwycięstwo.Gdy noc zapadła, Polanie rozłożyli ogniska i pieśni śpiewać zaczęli.Gromadyczeladzi z żagwiami w rękach obchodziły pobojowisko odzierając pobitych.Nie śpieszono grzebać, aby i ptakom niespokojnie unoszącym się górą dać sięnapaść do syta.Wyszedł pózniej księżyc zza chmur i zaświecił nad szerokim trupów polem.Zdało się, że trupy powstaną, gdy promienie blade poczęty je wydobywać z249ciemności, ale pozostały martwe, a z lasu wilcy ciągnęli na biesiadę, wyjąc zdaleka i upominając się o część swoją.U ognia zasiadł Piastun otoczony wojewodami.Radzili, co poczynać, iść dalej,czy spoczywać?Stary knez długo, wedle obyczaju swego, słuchał, co mówili inni, nie śpieszącze słowem.Gdy kołem obiegły głosy, rzekł w ostatku:- Dwu z wojewodów pójdą pogonią za zbiegami i pomszczą najazd naPomorcach.Tego starczy dla grozy.My tu, gdzie nam bogi dały zwycięstwo,na kościach najezdzców założym gród, stolicę, a nazwany będzie Kneznem.Jutro pogrzebiemy ciała, aby nie kaziły powietrza i ziemi, a gdy lud spocznie,wnet grodzisko obsypywać i budować począć trzeba.Uradowani wszyscy powtórzyli okrzykiem: - Knezno! - a wojewodowie stali,jeden przed drugim dobijając się tego, by na Pomorze iść mogli.Każdy z nichcoś miał za sobą i o mało do sporu nie przyszło, gdy Piastun rozstrzygłrozkazem, aby Luty i Bolko Czarny ruszyli nazajutrz sami.Umilkła reszta, choćzazdrosnym na nich patrzała okiem.Przy ognisku na uboczu leżał ranny Dobek, przy nim stali Ludek, Wiszów syn, iDoman.Z zajadłością wielką walczył on dnia tego i nabił wrogów kupy, alejeden z nich, już obalony, ostatnim wysiłkiem oszczep mu wraził w nogę.Choćz rany zaraz wyjęto drzewce, rana została głęboka, noga była poszarpana, aliście i huba przykładane krwi nawet całkiem zatamować nie mogły.Leżałblady, sycząc tylko z bólu, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały radością, agdy słabł na chwilę, rzezwiła go wnet myśl, że się przecie pomszczono nadziczy, która kraj niszczyła.- Hej - odezwał się Doman - tu leżeć na wygonie i na trupy patrzeć niezdrowo.Wizun już na ostrów powrócił, dzidę we krwi zmaczawszy, zawieziemy cię doniego, na ostrów.On ci rany lepiej opatrzy i świętą wodą zaleje.Mnie tam takuratowano życie.Ja cię powiozę i wiosłami robić będę.Sambor, który za Ludkiem stał, odezwał się też:- I mnie byście wzięli, ja mu będę głowę na kolanach trzymał:Wszyscy się dokoła na ostrów prosili: Doman, Ludek, Sambor, a wszystkich ichtam ciągnęła Dziwa, którą radzi zobaczyć byli.- Ja bym rad jechał - rzekł brat Ludek - ale mnie serce zaboli widzieć tam siostręrodzoną do ognia przykutą, gdy gdzie indziej by panowała doma.Nie pojadę,pozdrówcie ją ode mnie.A ty, Domanie?- Ja pojadę - zawołał Doman - pojadę.Raniła ona mnie i krew moją przelała, alegdym potem ranny i chory przypłynął, ratowała mnie i pielęgnowała.- Pozdrówcie ją ode mnie! - powtórzył Ludek.- Ode mnie, od braci, od sióstr iścian, i progu, i ogniska domowego.Dobek nie rzekł nic, wzięto go na ręce i do czółna niesiono.Doman sam głowęjego położył na swych kolanach, Samborowi, który nogi otulał, zostawiwszywiosło.Popłynęli powoli.Noc była jasna: widzieli, jak w promieniach księżycabogunki się po wodzie rzucały, jak z dala nad powierzchnią jeziora ich główki250wyskakiwały niknąć, gdy się zbliżali, jak białe ich ręce nad wodą zbieraływarkocze, z których krople spadały jasne; zdało im się, że śpiew ich słyszeli, aprzypłynąwszy bliżej, znajdowali tylko zmarszczoną powierzchnię i wir, wktóry ją tanecznice wprawiły.Pokazał się wreszcie ostrowu brzeg i drzewa, a nad chramem dymu słupczerwieniejący w oddali i chat czerwone okienka, a na łące obozy ludzi, co siętu przed Pomorcami schronili, a bitwę słyszeli tylko w wichrów szumie.Gdy czółen się zbliżać do brzegu, czekała nań ciekawa gromada, wśród niejDziwa, patrząca w dal, jakby się kogo spodziewałaDoman pierwszy poznał ją, nim zobaczył.- Ona stoi tam! - zawołał.- Dziwa! Dziwa! Któraż by inna wzrost ten miała?Tak głowę niosła? Tak królowała jak ona?.Czółen się już zarył w piasek.Sambor skoczył na ląd, aby go wyciągnąć.Dziwa przystąpiła ku nim, niezdumiona wcale, spokojna, jakby się spodziewała i przeczuwała.Gdy Sambor do nóg jej przypadł rąbek sukni całując, przyjęła go uśmiechem.Domana rumieńcem, a nad Dobkiem schyliła się ciekawie, gdy jęknął z bólu.Stał tu i Wizun, i stara Nania, i dziewcząt stróżek kilkoro.Wróżbit, który zawczasu przed bitwy końcem powrócił do chramu, w ofierzeniosąc włócznię krwawą, nie pytał o jej dalsze losy.Patrzał dumnie i zwycięsko.- Pobiliśmy ich! - zawołał Doman powstając z czółna.- Dobrzeście namwywróżyli.Niewielu z nich żywymi uszło.padł wódz jeden, ale Leszkowieuciekli w lasy.Wizun nie słuchał prawie, schylił się do rannego patrząc, gdzie go wrógskaleczył.Dobek wskazał mu na nogę.- A ty.gdzie mu ten raz oddałeś? - zapytał.- Leży on tam w polu i krucy się cieszą.gardło dał pod tym samym niemieckimmieczem, którym mnie obdarzyli.- Nieście go do zródła świętego - rzekł starzec - woda go sama uleczy, gdy ten,co ranił, nie żyje.Wzięto więc Dobka unosząc go pod ręce i szli wszyscy, a Dziwa imprzodowała.Niekiedy obejrzała się za siebie i rumieniła spotykając ścigającywzrok Domana.W milczeniu zbliżyli się ku chacie Wizuna i chramowi.Tu, na tym samymmiejscu, gdzie wprzódy leżał Doman, złożono rannego, a Dziwa pobiegłazaczerpnąć wody, bo do zródła przystęp był trudny.Doman wymknął się zaraz za nią; stała u zródła zadumana, poprawując kosy iwianek, gdy nadchodzącego ujrzała.Lice jej pokraśniało, zwróciła się, spuściłaoczy.- Ja wam czerpać pomogę, ja za was wodę zaniosę - szepnął Doman za dzbanekchwytając.Nie odpowiedziała mu nic, oczy jej przebiegły po jego twarzy i zawstydzonywzrok padł na ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Słońce się już dawno ku zachodowi chyliło, wrzawa i bój trwał jeszcze, alePomorców niedobitki już tylko cofały się coraz żywiej, coraz widoczniej chcącuciekać na lasy.Leszkowie z obawy, aby ich nie pochwycono, już przodem zmałą garścią uszli nie postrzeżeni.Dla reszty droga była zaparta.Lutybiegnących spychał nazad ze wzgórza w pobojowisko, ze wszech stronobejmowali ich Polanie.Niewolnika brać cale nie chciano, poczęła się więc dzika rzez a rozbijanie tejgarści rozpaczliwie broniących się ludzi, którym czaszki trzaskały młoty, aoszczepy piersi.Cała dolina i dwie wzgórzów pochyłości okryte były ciałami, a gdy mrok padł,nie stało już walczyć komu ani kogo zabijać.Starszyzna konno jezdziła po polu,a gromady upojone szałem dobijały tych, co jeszcze drgali i jęczeli.Ostatnie brzaski wieczora przerażający obraz oświecały, pola zastane pobitymi,których śmierć chwyciła w różnych walki wysiłkach.Jedni twarzą leżeli naziemi, drudzy ku niebu zwróconą, jakby się jeszcze dzwignąć chcieli, sparci narękach skostniałych, z nogami podniesionymi w górę.Gdzieniegdzie wróg leżałrazem z tym, co go dobił, nie mogąc wyrwać się z ostatniego uścisku.Nad wieląstały wierne konie wąchając trupy i szukając poległych panów.Piastun i krwawi wojewodowie patrzeli na wzgórza; kupy otaczające ich,podnosząc zbroczone dłonie, okrzykiwały zwycięstwo.Gdy noc zapadła, Polanie rozłożyli ogniska i pieśni śpiewać zaczęli.Gromadyczeladzi z żagwiami w rękach obchodziły pobojowisko odzierając pobitych.Nie śpieszono grzebać, aby i ptakom niespokojnie unoszącym się górą dać sięnapaść do syta.Wyszedł pózniej księżyc zza chmur i zaświecił nad szerokim trupów polem.Zdało się, że trupy powstaną, gdy promienie blade poczęty je wydobywać z249ciemności, ale pozostały martwe, a z lasu wilcy ciągnęli na biesiadę, wyjąc zdaleka i upominając się o część swoją.U ognia zasiadł Piastun otoczony wojewodami.Radzili, co poczynać, iść dalej,czy spoczywać?Stary knez długo, wedle obyczaju swego, słuchał, co mówili inni, nie śpieszącze słowem.Gdy kołem obiegły głosy, rzekł w ostatku:- Dwu z wojewodów pójdą pogonią za zbiegami i pomszczą najazd naPomorcach.Tego starczy dla grozy.My tu, gdzie nam bogi dały zwycięstwo,na kościach najezdzców założym gród, stolicę, a nazwany będzie Kneznem.Jutro pogrzebiemy ciała, aby nie kaziły powietrza i ziemi, a gdy lud spocznie,wnet grodzisko obsypywać i budować począć trzeba.Uradowani wszyscy powtórzyli okrzykiem: - Knezno! - a wojewodowie stali,jeden przed drugim dobijając się tego, by na Pomorze iść mogli.Każdy z nichcoś miał za sobą i o mało do sporu nie przyszło, gdy Piastun rozstrzygłrozkazem, aby Luty i Bolko Czarny ruszyli nazajutrz sami.Umilkła reszta, choćzazdrosnym na nich patrzała okiem.Przy ognisku na uboczu leżał ranny Dobek, przy nim stali Ludek, Wiszów syn, iDoman.Z zajadłością wielką walczył on dnia tego i nabił wrogów kupy, alejeden z nich, już obalony, ostatnim wysiłkiem oszczep mu wraził w nogę.Choćz rany zaraz wyjęto drzewce, rana została głęboka, noga była poszarpana, aliście i huba przykładane krwi nawet całkiem zatamować nie mogły.Leżałblady, sycząc tylko z bólu, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały radością, agdy słabł na chwilę, rzezwiła go wnet myśl, że się przecie pomszczono nadziczy, która kraj niszczyła.- Hej - odezwał się Doman - tu leżeć na wygonie i na trupy patrzeć niezdrowo.Wizun już na ostrów powrócił, dzidę we krwi zmaczawszy, zawieziemy cię doniego, na ostrów.On ci rany lepiej opatrzy i świętą wodą zaleje.Mnie tam takuratowano życie.Ja cię powiozę i wiosłami robić będę.Sambor, który za Ludkiem stał, odezwał się też:- I mnie byście wzięli, ja mu będę głowę na kolanach trzymał:Wszyscy się dokoła na ostrów prosili: Doman, Ludek, Sambor, a wszystkich ichtam ciągnęła Dziwa, którą radzi zobaczyć byli.- Ja bym rad jechał - rzekł brat Ludek - ale mnie serce zaboli widzieć tam siostręrodzoną do ognia przykutą, gdy gdzie indziej by panowała doma.Nie pojadę,pozdrówcie ją ode mnie.A ty, Domanie?- Ja pojadę - zawołał Doman - pojadę.Raniła ona mnie i krew moją przelała, alegdym potem ranny i chory przypłynął, ratowała mnie i pielęgnowała.- Pozdrówcie ją ode mnie! - powtórzył Ludek.- Ode mnie, od braci, od sióstr iścian, i progu, i ogniska domowego.Dobek nie rzekł nic, wzięto go na ręce i do czółna niesiono.Doman sam głowęjego położył na swych kolanach, Samborowi, który nogi otulał, zostawiwszywiosło.Popłynęli powoli.Noc była jasna: widzieli, jak w promieniach księżycabogunki się po wodzie rzucały, jak z dala nad powierzchnią jeziora ich główki250wyskakiwały niknąć, gdy się zbliżali, jak białe ich ręce nad wodą zbieraływarkocze, z których krople spadały jasne; zdało im się, że śpiew ich słyszeli, aprzypłynąwszy bliżej, znajdowali tylko zmarszczoną powierzchnię i wir, wktóry ją tanecznice wprawiły.Pokazał się wreszcie ostrowu brzeg i drzewa, a nad chramem dymu słupczerwieniejący w oddali i chat czerwone okienka, a na łące obozy ludzi, co siętu przed Pomorcami schronili, a bitwę słyszeli tylko w wichrów szumie.Gdy czółen się zbliżać do brzegu, czekała nań ciekawa gromada, wśród niejDziwa, patrząca w dal, jakby się kogo spodziewałaDoman pierwszy poznał ją, nim zobaczył.- Ona stoi tam! - zawołał.- Dziwa! Dziwa! Któraż by inna wzrost ten miała?Tak głowę niosła? Tak królowała jak ona?.Czółen się już zarył w piasek.Sambor skoczył na ląd, aby go wyciągnąć.Dziwa przystąpiła ku nim, niezdumiona wcale, spokojna, jakby się spodziewała i przeczuwała.Gdy Sambor do nóg jej przypadł rąbek sukni całując, przyjęła go uśmiechem.Domana rumieńcem, a nad Dobkiem schyliła się ciekawie, gdy jęknął z bólu.Stał tu i Wizun, i stara Nania, i dziewcząt stróżek kilkoro.Wróżbit, który zawczasu przed bitwy końcem powrócił do chramu, w ofierzeniosąc włócznię krwawą, nie pytał o jej dalsze losy.Patrzał dumnie i zwycięsko.- Pobiliśmy ich! - zawołał Doman powstając z czółna.- Dobrzeście namwywróżyli.Niewielu z nich żywymi uszło.padł wódz jeden, ale Leszkowieuciekli w lasy.Wizun nie słuchał prawie, schylił się do rannego patrząc, gdzie go wrógskaleczył.Dobek wskazał mu na nogę.- A ty.gdzie mu ten raz oddałeś? - zapytał.- Leży on tam w polu i krucy się cieszą.gardło dał pod tym samym niemieckimmieczem, którym mnie obdarzyli.- Nieście go do zródła świętego - rzekł starzec - woda go sama uleczy, gdy ten,co ranił, nie żyje.Wzięto więc Dobka unosząc go pod ręce i szli wszyscy, a Dziwa imprzodowała.Niekiedy obejrzała się za siebie i rumieniła spotykając ścigającywzrok Domana.W milczeniu zbliżyli się ku chacie Wizuna i chramowi.Tu, na tym samymmiejscu, gdzie wprzódy leżał Doman, złożono rannego, a Dziwa pobiegłazaczerpnąć wody, bo do zródła przystęp był trudny.Doman wymknął się zaraz za nią; stała u zródła zadumana, poprawując kosy iwianek, gdy nadchodzącego ujrzała.Lice jej pokraśniało, zwróciła się, spuściłaoczy.- Ja wam czerpać pomogę, ja za was wodę zaniosę - szepnął Doman za dzbanekchwytając.Nie odpowiedziała mu nic, oczy jej przebiegły po jego twarzy i zawstydzonywzrok padł na ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]