[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wydaje mi się, że nie, panno Wardale.- To się panu zle wydaje.- Spojrzała na niego i strach powrócił.Nie bała się jednak o siebie, tylko o Wolfa.Kto wie, co Beshaley mógłby mu zro-bić? Przecież bez względu na to, jak silny, szybki i sprawny był Wolf, on i Beshaley bylido siebie zbyt podobni: obaj byli nieobliczalni.W odruchu desperacji wyciągnęła rękę izacisnęła palce wokół wylotu lufy.Beshaley pokiwał głową.- No, no, chyba rzeczywiście musisz mieć pewną słabość do tego łowcy złodziei.Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na niego z determinacją, jakiej nigdy dotąd nieodczuwała, i nadal trzymała rękę na pistolecie.- Przecież to bękart, człowiek z ulicy, który przebijał się przez życie o własnych si-łach.Wyrzutek, odtrącony przez wyższe sfery.- Wszystko to prawda, a jednak ci wszyscy, którzy go potępiają, nie dorastają mudo pięt.To dobry człowiek, panie Beshaley.Naprawdę nie znam lepszego.- Niech pani nie popełni błędu, panno Wardale.Jeżeli wystrzelę z tego pistoletu,umrze pani, bo ręką nie zatrzyma pani kuli.Czy pani to rozumie?- Doskonale rozumiem.- A jeżeli powiem, że nie będę zgłaszał żadnych pretensji do Wolfa, pojedzie panize mną dobrowolnie do Evedona?- Jeżeli poręczy pan słowem za bezpieczeństwo Wolfa - powiedziała.- Naprawdę chce pani mieć moje słowo? - Beshaley uniósł z niedowierzaniembrwi.RLT- Tak, musi mi pan dać słowo - potwierdziła z naciskiem.- Więc oddałabyś się dobrowolnie w ręce Evedona, Rosalind? Zaryzykowałabyśkulę? A wszystko dla tego twojego Wolfa?- Tak.Beshaley popatrzył na nią i twarz jakby mu złagodniała.Zabezpieczył pistolet ischował go do kieszeni, po czym zastukał laską w sufit i powóz się zatrzymał.Odsunąłpotem na moment zasłonę i opuściwszy szybę, krzyknął coś do stangreta.Pojazd znowuruszył, ale Beshaley już się do niej nie odezwał.Siedział zapatrzony w mrok, jakby jej wogóle nie dostrzegał.Sprawiał wrażenie tak smutnego i zmęczonego, że Rosalind poczułanawet coś w rodzaju współczucia.W końcu ekwipaż zatrzymał się.Stangret otworzył drzwi i Rosalind zobaczyłaschody, które nie przypominały jednak tych do rezydencji Evedona.Podniosła głowę,wzrok jej padł na frontową fasadę domu przy Bruton Street i serce jej szybciej zabiło.Wnętrze powozu zalało jaskrawe światło, wydobywając z mroku posępną twarzBeshaleya.- Pani rola w tej grze jest już skończona.Los bywa nieubłagany i prowadzi nasścieżką, której sami nigdy byśmy nie wybrali - a wszystko w imię zemsty.Zemsta.To ona legła u zródeł wszelkich jego poczynań.Tak samo zresztą było zWolfem.Ulica tonęła w blasku słońca.Beshaley dał jej znak, żeby wysiadła.Frontowe drzwi domu otworzyły się i wy-szedł z nich Wolf.Serce na moment jej zamarło.Już miała wysiąść, ale zawahała się iobejrzała na Beshaleya, wietrząc jakiś podstęp.- Idz, Rosalind! Możesz mi wierzyć albo nie, ale wolałbym, żebyś nie była córkąWilliama Wardale'a.- Uśmiechnął się, choć jego ciemne oczy znów były pełne bólu.-Wracaj do tego twojego łowcy złodziei - powiedział na pożegnanie.Wolf tymczasem zbiegał już po schodach w jej stronę.Gdy wyszła na zalaną słoń-cem ulicę, rzuciła się ku niemu i sama nie wiedząc kiedy, znalazła się w jego ramionach.Popchnął ją za siebie, wyciągnął pistolet i wycelował w stronę otwartych drzwipowozu.Odgadując jego intencje, złapała go za dłoń trzymającą broń.RLT- Nie, Wolf! Pozwól mu odjechać! Proszę! On mi nic nie zrobił.Drzwi powozu zatrzasnęły się, smagła ręka odsunęła czarną zasłonę.Stephano Be-shaley spojrzał wprost na Wolfa i zasalutował, jakby byli dawnymi towarzyszami broni,a potem odjechał, zostawiając Rosalind i Wolfa na schodach przy Bruton Street.Wolf zabezpieczył pistolet i schował go do kieszeni, po czym odwrócił się do Ro-salind i wziął ją w ramiona.- Dzięki Bogu, jesteś bezpieczna - powiedział, miażdżąc ją w uścisku.- Dzięki Bo-gu - powtórzył, ukrywając twarz w jej włosach.- Myślałem, że on.- słowa jego byłyniewiele głośniejsze od szeptu - myślałem.- i znów nie był w stanie tego wymówić.- Wszystko w porządku, Wolf.Jestem zdrowa i cała.Cofnął się i spojrzał jej w oczy.- Nie wyrządził ci krzywdy?- Nie.Chciał mnie zawiezć do Evedona.- A jednak przywiózł cię tutaj, do twojej siostry.- On mnie przywiózł do ciebie, Wolf.W oczach Wolfa błysnął niepokój.- Co on znowu knuje, Rosalind? Przecież to nieślubny syn Framlinghama!- Wiem, kim on jest.- To człowiek opętany żądzą zemsty.Potrząsnęła głową i wzięła go za ręce.- On się uważa za ramię sprawiedliwości, wymierzające karę za dawne krzywdy.My wszyscy pokutujemy za grzechy naszych ojców, Wolf, choć przecież nie ma w tymnaszej winy.- Uśmiechnęła się gorzko.- Bardzo cię przepraszam, Rosalind.Lekki wietrzyk burzył mu włosy, które w blasku słońca wydawały się złote.Na je-go przystojnej, męskiej twarzy malowało się wzburzenie.- Za co mnie przepraszasz? - spytała.- Za uratowanie mi życia? Czy może za to, żezłamałeś mi serce?Wolf żachnął się tylko na te słowa.RLT- Gdyby to twój ojciec był mordercą, kochałabym cię równie mocno.Za grzechyojców nie odpowiadają przecież synowie.czy córki.- Rosalind.- Wolf spojrzał jej w oczy.- Czy ty myślałaś, że pozwoliłem ci odejśćz powodu tego, co zrobił twój ojciec?- A z jakiego innego powodu?- Ty wychowałaś się jako hrabianka, a ja jako bękart ulicznej dziewki.- I twoim zdaniem mamy za to pokutować do końca życia? Cokolwiek by mówić,ty i Beshaley aż tak bardzo się od siebie nie różnicie.Wolf zacisnął zęby.Słowa Rosalind były dla niego szokiem i ubodły go do żywe-go, ale prawda zaczęła wreszcie do niego docierać.Patrzył na dziewczynę z takim na-tężeniem, jakby chciał jej zajrzeć w głąb duszy.- Czy wyszłabyś za skończonego głupca? - zapytał.Bez mrugnięcia wytrzymała jego spojrzenie.- Może i tak, gdyby mnie poprosił.- No to wyjdz za mnie, Rosalind [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.- Wydaje mi się, że nie, panno Wardale.- To się panu zle wydaje.- Spojrzała na niego i strach powrócił.Nie bała się jednak o siebie, tylko o Wolfa.Kto wie, co Beshaley mógłby mu zro-bić? Przecież bez względu na to, jak silny, szybki i sprawny był Wolf, on i Beshaley bylido siebie zbyt podobni: obaj byli nieobliczalni.W odruchu desperacji wyciągnęła rękę izacisnęła palce wokół wylotu lufy.Beshaley pokiwał głową.- No, no, chyba rzeczywiście musisz mieć pewną słabość do tego łowcy złodziei.Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na niego z determinacją, jakiej nigdy dotąd nieodczuwała, i nadal trzymała rękę na pistolecie.- Przecież to bękart, człowiek z ulicy, który przebijał się przez życie o własnych si-łach.Wyrzutek, odtrącony przez wyższe sfery.- Wszystko to prawda, a jednak ci wszyscy, którzy go potępiają, nie dorastają mudo pięt.To dobry człowiek, panie Beshaley.Naprawdę nie znam lepszego.- Niech pani nie popełni błędu, panno Wardale.Jeżeli wystrzelę z tego pistoletu,umrze pani, bo ręką nie zatrzyma pani kuli.Czy pani to rozumie?- Doskonale rozumiem.- A jeżeli powiem, że nie będę zgłaszał żadnych pretensji do Wolfa, pojedzie panize mną dobrowolnie do Evedona?- Jeżeli poręczy pan słowem za bezpieczeństwo Wolfa - powiedziała.- Naprawdę chce pani mieć moje słowo? - Beshaley uniósł z niedowierzaniembrwi.RLT- Tak, musi mi pan dać słowo - potwierdziła z naciskiem.- Więc oddałabyś się dobrowolnie w ręce Evedona, Rosalind? Zaryzykowałabyśkulę? A wszystko dla tego twojego Wolfa?- Tak.Beshaley popatrzył na nią i twarz jakby mu złagodniała.Zabezpieczył pistolet ischował go do kieszeni, po czym zastukał laską w sufit i powóz się zatrzymał.Odsunąłpotem na moment zasłonę i opuściwszy szybę, krzyknął coś do stangreta.Pojazd znowuruszył, ale Beshaley już się do niej nie odezwał.Siedział zapatrzony w mrok, jakby jej wogóle nie dostrzegał.Sprawiał wrażenie tak smutnego i zmęczonego, że Rosalind poczułanawet coś w rodzaju współczucia.W końcu ekwipaż zatrzymał się.Stangret otworzył drzwi i Rosalind zobaczyłaschody, które nie przypominały jednak tych do rezydencji Evedona.Podniosła głowę,wzrok jej padł na frontową fasadę domu przy Bruton Street i serce jej szybciej zabiło.Wnętrze powozu zalało jaskrawe światło, wydobywając z mroku posępną twarzBeshaleya.- Pani rola w tej grze jest już skończona.Los bywa nieubłagany i prowadzi nasścieżką, której sami nigdy byśmy nie wybrali - a wszystko w imię zemsty.Zemsta.To ona legła u zródeł wszelkich jego poczynań.Tak samo zresztą było zWolfem.Ulica tonęła w blasku słońca.Beshaley dał jej znak, żeby wysiadła.Frontowe drzwi domu otworzyły się i wy-szedł z nich Wolf.Serce na moment jej zamarło.Już miała wysiąść, ale zawahała się iobejrzała na Beshaleya, wietrząc jakiś podstęp.- Idz, Rosalind! Możesz mi wierzyć albo nie, ale wolałbym, żebyś nie była córkąWilliama Wardale'a.- Uśmiechnął się, choć jego ciemne oczy znów były pełne bólu.-Wracaj do tego twojego łowcy złodziei - powiedział na pożegnanie.Wolf tymczasem zbiegał już po schodach w jej stronę.Gdy wyszła na zalaną słoń-cem ulicę, rzuciła się ku niemu i sama nie wiedząc kiedy, znalazła się w jego ramionach.Popchnął ją za siebie, wyciągnął pistolet i wycelował w stronę otwartych drzwipowozu.Odgadując jego intencje, złapała go za dłoń trzymającą broń.RLT- Nie, Wolf! Pozwól mu odjechać! Proszę! On mi nic nie zrobił.Drzwi powozu zatrzasnęły się, smagła ręka odsunęła czarną zasłonę.Stephano Be-shaley spojrzał wprost na Wolfa i zasalutował, jakby byli dawnymi towarzyszami broni,a potem odjechał, zostawiając Rosalind i Wolfa na schodach przy Bruton Street.Wolf zabezpieczył pistolet i schował go do kieszeni, po czym odwrócił się do Ro-salind i wziął ją w ramiona.- Dzięki Bogu, jesteś bezpieczna - powiedział, miażdżąc ją w uścisku.- Dzięki Bo-gu - powtórzył, ukrywając twarz w jej włosach.- Myślałem, że on.- słowa jego byłyniewiele głośniejsze od szeptu - myślałem.- i znów nie był w stanie tego wymówić.- Wszystko w porządku, Wolf.Jestem zdrowa i cała.Cofnął się i spojrzał jej w oczy.- Nie wyrządził ci krzywdy?- Nie.Chciał mnie zawiezć do Evedona.- A jednak przywiózł cię tutaj, do twojej siostry.- On mnie przywiózł do ciebie, Wolf.W oczach Wolfa błysnął niepokój.- Co on znowu knuje, Rosalind? Przecież to nieślubny syn Framlinghama!- Wiem, kim on jest.- To człowiek opętany żądzą zemsty.Potrząsnęła głową i wzięła go za ręce.- On się uważa za ramię sprawiedliwości, wymierzające karę za dawne krzywdy.My wszyscy pokutujemy za grzechy naszych ojców, Wolf, choć przecież nie ma w tymnaszej winy.- Uśmiechnęła się gorzko.- Bardzo cię przepraszam, Rosalind.Lekki wietrzyk burzył mu włosy, które w blasku słońca wydawały się złote.Na je-go przystojnej, męskiej twarzy malowało się wzburzenie.- Za co mnie przepraszasz? - spytała.- Za uratowanie mi życia? Czy może za to, żezłamałeś mi serce?Wolf żachnął się tylko na te słowa.RLT- Gdyby to twój ojciec był mordercą, kochałabym cię równie mocno.Za grzechyojców nie odpowiadają przecież synowie.czy córki.- Rosalind.- Wolf spojrzał jej w oczy.- Czy ty myślałaś, że pozwoliłem ci odejśćz powodu tego, co zrobił twój ojciec?- A z jakiego innego powodu?- Ty wychowałaś się jako hrabianka, a ja jako bękart ulicznej dziewki.- I twoim zdaniem mamy za to pokutować do końca życia? Cokolwiek by mówić,ty i Beshaley aż tak bardzo się od siebie nie różnicie.Wolf zacisnął zęby.Słowa Rosalind były dla niego szokiem i ubodły go do żywe-go, ale prawda zaczęła wreszcie do niego docierać.Patrzył na dziewczynę z takim na-tężeniem, jakby chciał jej zajrzeć w głąb duszy.- Czy wyszłabyś za skończonego głupca? - zapytał.Bez mrugnięcia wytrzymała jego spojrzenie.- Może i tak, gdyby mnie poprosił.- No to wyjdz za mnie, Rosalind [ Pobierz całość w formacie PDF ]