[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaraz napadła na swe dwie pomoce kuchenne, wynajdującnajróżniejsze preteksty do ukarania którejś z nich.Znajdowała ich przy tym całemnóstwo, więc nim zostawiła dziewczyny w spokoju, każda z nich zdążyła zaro-bić podbite oko.Valdirowi udawało się nie wchodzić jej w drogę na tyle długo, że zdołał bez-piecznie złożyć swe posłanie i tłumok, a lutnię ułożyć koło drzwi.Ale wtemdoznał okrutnie nieprzyjemnego szoku.Bel zabirała się i do.niego.Najpierwflirtując nieco, a pózniej, gdy to nie przynosiło efektów, wygrażając.Wzbudzała w nim obrzydzenie i przerażenie.Wiedział, że nie odważyłby sięw żaden sposób wziąć na niej odwetu.Tymczasem musiał stać spokojnie i przyj-mować jej poszturchiwania, choć skóra mu cierpła, a żołądek wywracał się nalewą stronę w wysiłkach nieokazywania niczego poza szczerym i wciąż rosną-cym strachem przed jej osobą.W końcu Bel przekonała się, że tym sposobem nieuda jej się nakłonić Valdira do dostarczenia jej przyjemności, wybrała więc innądrogę.W rezultacie wziął nogi za pas, nie ucierpiawszy wiele poza czerniejącymsiniakiem na policzku, gdzie uderzyła go, rzucając na ścianę.Nie zjadł nawetobiecanego śniadania tudzież obiadu, nie chcąc znosić więcej ani jej końskichzalotów, ani brutalności, w oczekiwaniu na posiłek.Wyfrunął na dwór, ledwie185otworzyła drzwi, postanawiając nie powracać przed zapadnięciem zmroku, czyliz chwilą kiedy miał zacząć swój występ, w swym błyskawicznym przelocie przezkuchnię zatrzymał się tylko, aby porwać lutnię.Wszak nie zostawiłby bez opiekipodstawowej podpory swej egzystencji, a poza tym, tak jak poprzedniego wieczo-ru, mogła nadarzyć się okazja zarobienia paru miedziaków na ulicy.Może uda sięuzbierać na jakąś strawę.Herold Vanyel nie tolerowałby takiego traktowania, ale herold Vanyel pozostałprzecież daleko, daleko stąd.Tutaj był tylko biedny, bojazliwy Valdir, za którymciągnął się pech wychudzony, wylękniony i zupełnie zrozpaczony nieborak.Bogowie, pomóżcie jej sługom.Gdybym nie był tym, pod kogo się podszy-wam, chyba poszukałbym jakiegoś ostrego noża.Ale nie wiem już, czy najpierwzrobiłbym z niego użytek na niej, czy na sobie. Tak przypuszczałem, że tu skończysz odezwał się zaciągający, dobrzewykształcony głos, gdy Valdir wyprysnął na ulicę.Odwrócił się, mrużąc oczyoślepione jasnym słońcem.Po drugiej stronie, oparty o ścianę jakiegoś domu, stałposiwiały minstrel, który poprzedniego wieczoru grał na cytrze w jednej z tawern.Odziany był w wyblakłe barwy maskujące się na tle muru; zajmował teraz stano-wisko naprzeciwko Zielonego Ludka; zdawał się znudzony i rozleniwiony.Pod-czas gdy Valdir przyglądał mu się podejrzliwym okiem, mężczyzna odepchnął sięod ściany i przeszedł z wolna na drugą stronę wybrukowanej uliczki.W świetlednia widać było niezbicie, że jest znacznie starszy od Valdira: włosy miał prze-rzedzone, prawie zupełnie posiwiałe, a jego kanciastą twarz zaczęły już pokrywaćzmarszczki i bruzdy.Pomimo to, gdy tak zbliżał się do Valdira, coraz wyrazniejrzucało się w oczy, że swe ciało utrzymywał w dość dobrej formie: pod luznąkoszulą domowego wyrobu, skórzaną tuniką i bryczesami, brzuch ledwie mu sięzarysowywał, a reszta sylwetki sprawiała wrażenie oplecionej wręcz stalowymimięśniami, wystarczająco mocna, aby przetrwać każdą burdę pijacką.Dla kogoś takiego jak Valdir nieznajomy ów oznaczał jednakże niebezpie-czeństwo innego rodzaju.Otóż człowiek ten mógł szukać sposobu na wyelimino-wanie konkurenta, dokuczenie mu.albo jeszcze coś gorszego.Wykrakałem sobie chyba pecha.Czyżbym miał teraz wpaść z deszczu podrynnę?Valdir cofnął się o krok, pozwalając, aby uczucie niepewności odbiło się najego twarzy.Zrodkiem jezdni udręczony koń ciągnął wóz z pomyjami.Nieznajomy, odcze-kawszy, aż ten przejedzie, zdecydowanie postąpił w kierunku Valdira. Och, odpręż się, chłoptasiu.Nie zamierzam cię obić rzekł minstrel,a blady cień obrzydzenia wykrzywił mu wargi.Valdir zrobił jeszcze kilka krokóww tył, aż w końcu minstrel dopadł go w kącie, gdzie płot dochodził do ściany go-spody, Valdir zamarł z rękami przyciśniętymi do chropowatych desek za swymiplecami, a minstrel wyciągnął rękę do jego twarzy i chwycił za brodę swą ko-186stropatą ręką.Skierował policzek Valdira do światła i zlustrował czerwieniejącypomału siniak. Niezłą śliwkę ci zafundowała, co? Dotknął brzegu sińca, tak aby niesprawić bólu swemu jeńcowi. Ha.Mogło być gorzej.Minstrel puścił go i odstąpił na kilka kroków.Valdir skulił się, nie ruszając sięz miejsca, i obserwował go z przestrachem.Nieznajomy z namysłem podrapał siępo brodzie. Słyszałem cię ostatniej nocy, kiedy miałem przerwę.Jesteś niezły. Dziękuję odparł bojazliwie Valdir. Jeśli zostaniesz u Bel dłużej, to się dorobisz jeszcze połamanych rąk ciągnął minstrel. Właśnie to spotkało tego, co był tu, zanim przyszedł ten,który uciekł z tą jej paniusią.Valdir nie odpowiedział. No co? Nie masz zamiaru nic powiedzieć? Po co mi to wszystko mówisz? zapytał Valdir z podejrzliwością.Wy-prostował się nieco i wytarł spocone dłonie w swą połataną, wyblakłą tunikę,świadomie udając nieświadome gesty świadczące o zdenerwowaniu. Bo ten, co był przed tym, który uciekł, to był dobry chłopak rzucił star-szy mężczyzna coraz bardziej zniecierpliwiony. Był przystojny, jak ty, i byłhomoseksualistą, a idę o zakład, że ty też jesteś, i nie chcę, żeby spotkało to jesz-cze kogoś.Zrozumiano? Odwrócił się na pięcie i jął się oddalać.Nie odtrącaj potencjalnego sprzymierzeńca! Poczekaj! zawołał za nim Valdir. Proszę.nie chciałem.Leciutki wietrzyk poderwał z ulicy suche liście.Minstrel zatrzymał się i od-wrócił z wolna.Valdir podszedł do niego, wyciągając ku niemu dłoń. Jestem Valdir powiedział wstydliwie. Byłem.na północy.W Bares. Głośnym, świszczącym wdechem mężczyzna okazał zaskoczenie. Popełni-łem drobny błąd i musiałem ratować się ucieczką. Spuścił oczy na swe stopy,a potem uniósł je z powrotem. Nie było łatwo ani być tam, ani przedostać sięprzez granicę tutaj.Tam oduczyłem się szukania sobie przyjaciół, a wyrobiłemw sobie nawyk uważania na wrogów. Jestem Renfry rzekł drugi minstrel, podając mu dłoń i rozpromieniającsię uśmiechem, który ukazał rząd równych, białych zębów. Niewielu jest mu-zyków w Zgiełku.Zdaje się, że powinienem cię traktować jak rywala.ale.dodiabła, człowiek szybko się nudzi, wysłuchując i śpiewając w kółko te same rze-czy.Przez dłuższy czas Bel miała tu Jonny ego, zanim go kompletnie zrujnowała,a on uczył innych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Zaraz napadła na swe dwie pomoce kuchenne, wynajdującnajróżniejsze preteksty do ukarania którejś z nich.Znajdowała ich przy tym całemnóstwo, więc nim zostawiła dziewczyny w spokoju, każda z nich zdążyła zaro-bić podbite oko.Valdirowi udawało się nie wchodzić jej w drogę na tyle długo, że zdołał bez-piecznie złożyć swe posłanie i tłumok, a lutnię ułożyć koło drzwi.Ale wtemdoznał okrutnie nieprzyjemnego szoku.Bel zabirała się i do.niego.Najpierwflirtując nieco, a pózniej, gdy to nie przynosiło efektów, wygrażając.Wzbudzała w nim obrzydzenie i przerażenie.Wiedział, że nie odważyłby sięw żaden sposób wziąć na niej odwetu.Tymczasem musiał stać spokojnie i przyj-mować jej poszturchiwania, choć skóra mu cierpła, a żołądek wywracał się nalewą stronę w wysiłkach nieokazywania niczego poza szczerym i wciąż rosną-cym strachem przed jej osobą.W końcu Bel przekonała się, że tym sposobem nieuda jej się nakłonić Valdira do dostarczenia jej przyjemności, wybrała więc innądrogę.W rezultacie wziął nogi za pas, nie ucierpiawszy wiele poza czerniejącymsiniakiem na policzku, gdzie uderzyła go, rzucając na ścianę.Nie zjadł nawetobiecanego śniadania tudzież obiadu, nie chcąc znosić więcej ani jej końskichzalotów, ani brutalności, w oczekiwaniu na posiłek.Wyfrunął na dwór, ledwie185otworzyła drzwi, postanawiając nie powracać przed zapadnięciem zmroku, czyliz chwilą kiedy miał zacząć swój występ, w swym błyskawicznym przelocie przezkuchnię zatrzymał się tylko, aby porwać lutnię.Wszak nie zostawiłby bez opiekipodstawowej podpory swej egzystencji, a poza tym, tak jak poprzedniego wieczo-ru, mogła nadarzyć się okazja zarobienia paru miedziaków na ulicy.Może uda sięuzbierać na jakąś strawę.Herold Vanyel nie tolerowałby takiego traktowania, ale herold Vanyel pozostałprzecież daleko, daleko stąd.Tutaj był tylko biedny, bojazliwy Valdir, za którymciągnął się pech wychudzony, wylękniony i zupełnie zrozpaczony nieborak.Bogowie, pomóżcie jej sługom.Gdybym nie był tym, pod kogo się podszy-wam, chyba poszukałbym jakiegoś ostrego noża.Ale nie wiem już, czy najpierwzrobiłbym z niego użytek na niej, czy na sobie. Tak przypuszczałem, że tu skończysz odezwał się zaciągający, dobrzewykształcony głos, gdy Valdir wyprysnął na ulicę.Odwrócił się, mrużąc oczyoślepione jasnym słońcem.Po drugiej stronie, oparty o ścianę jakiegoś domu, stałposiwiały minstrel, który poprzedniego wieczoru grał na cytrze w jednej z tawern.Odziany był w wyblakłe barwy maskujące się na tle muru; zajmował teraz stano-wisko naprzeciwko Zielonego Ludka; zdawał się znudzony i rozleniwiony.Pod-czas gdy Valdir przyglądał mu się podejrzliwym okiem, mężczyzna odepchnął sięod ściany i przeszedł z wolna na drugą stronę wybrukowanej uliczki.W świetlednia widać było niezbicie, że jest znacznie starszy od Valdira: włosy miał prze-rzedzone, prawie zupełnie posiwiałe, a jego kanciastą twarz zaczęły już pokrywaćzmarszczki i bruzdy.Pomimo to, gdy tak zbliżał się do Valdira, coraz wyrazniejrzucało się w oczy, że swe ciało utrzymywał w dość dobrej formie: pod luznąkoszulą domowego wyrobu, skórzaną tuniką i bryczesami, brzuch ledwie mu sięzarysowywał, a reszta sylwetki sprawiała wrażenie oplecionej wręcz stalowymimięśniami, wystarczająco mocna, aby przetrwać każdą burdę pijacką.Dla kogoś takiego jak Valdir nieznajomy ów oznaczał jednakże niebezpie-czeństwo innego rodzaju.Otóż człowiek ten mógł szukać sposobu na wyelimino-wanie konkurenta, dokuczenie mu.albo jeszcze coś gorszego.Wykrakałem sobie chyba pecha.Czyżbym miał teraz wpaść z deszczu podrynnę?Valdir cofnął się o krok, pozwalając, aby uczucie niepewności odbiło się najego twarzy.Zrodkiem jezdni udręczony koń ciągnął wóz z pomyjami.Nieznajomy, odcze-kawszy, aż ten przejedzie, zdecydowanie postąpił w kierunku Valdira. Och, odpręż się, chłoptasiu.Nie zamierzam cię obić rzekł minstrel,a blady cień obrzydzenia wykrzywił mu wargi.Valdir zrobił jeszcze kilka krokóww tył, aż w końcu minstrel dopadł go w kącie, gdzie płot dochodził do ściany go-spody, Valdir zamarł z rękami przyciśniętymi do chropowatych desek za swymiplecami, a minstrel wyciągnął rękę do jego twarzy i chwycił za brodę swą ko-186stropatą ręką.Skierował policzek Valdira do światła i zlustrował czerwieniejącypomału siniak. Niezłą śliwkę ci zafundowała, co? Dotknął brzegu sińca, tak aby niesprawić bólu swemu jeńcowi. Ha.Mogło być gorzej.Minstrel puścił go i odstąpił na kilka kroków.Valdir skulił się, nie ruszając sięz miejsca, i obserwował go z przestrachem.Nieznajomy z namysłem podrapał siępo brodzie. Słyszałem cię ostatniej nocy, kiedy miałem przerwę.Jesteś niezły. Dziękuję odparł bojazliwie Valdir. Jeśli zostaniesz u Bel dłużej, to się dorobisz jeszcze połamanych rąk ciągnął minstrel. Właśnie to spotkało tego, co był tu, zanim przyszedł ten,który uciekł z tą jej paniusią.Valdir nie odpowiedział. No co? Nie masz zamiaru nic powiedzieć? Po co mi to wszystko mówisz? zapytał Valdir z podejrzliwością.Wy-prostował się nieco i wytarł spocone dłonie w swą połataną, wyblakłą tunikę,świadomie udając nieświadome gesty świadczące o zdenerwowaniu. Bo ten, co był przed tym, który uciekł, to był dobry chłopak rzucił star-szy mężczyzna coraz bardziej zniecierpliwiony. Był przystojny, jak ty, i byłhomoseksualistą, a idę o zakład, że ty też jesteś, i nie chcę, żeby spotkało to jesz-cze kogoś.Zrozumiano? Odwrócił się na pięcie i jął się oddalać.Nie odtrącaj potencjalnego sprzymierzeńca! Poczekaj! zawołał za nim Valdir. Proszę.nie chciałem.Leciutki wietrzyk poderwał z ulicy suche liście.Minstrel zatrzymał się i od-wrócił z wolna.Valdir podszedł do niego, wyciągając ku niemu dłoń. Jestem Valdir powiedział wstydliwie. Byłem.na północy.W Bares. Głośnym, świszczącym wdechem mężczyzna okazał zaskoczenie. Popełni-łem drobny błąd i musiałem ratować się ucieczką. Spuścił oczy na swe stopy,a potem uniósł je z powrotem. Nie było łatwo ani być tam, ani przedostać sięprzez granicę tutaj.Tam oduczyłem się szukania sobie przyjaciół, a wyrobiłemw sobie nawyk uważania na wrogów. Jestem Renfry rzekł drugi minstrel, podając mu dłoń i rozpromieniającsię uśmiechem, który ukazał rząd równych, białych zębów. Niewielu jest mu-zyków w Zgiełku.Zdaje się, że powinienem cię traktować jak rywala.ale.dodiabła, człowiek szybko się nudzi, wysłuchując i śpiewając w kółko te same rze-czy.Przez dłuższy czas Bel miała tu Jonny ego, zanim go kompletnie zrujnowała,a on uczył innych [ Pobierz całość w formacie PDF ]