[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy zawsze jest skuteczna?- Brand nie jest wszechwiedzący, jeśli o to ci chodzi - mruknął w zamyśleniu.-Każdy z nas może znalezć w Cieniu, co tylko zechce, zupełnie zwyczajnie: musi poto pojechać.Według Fiony on po prostu oszczędza sobie wysiłku podróży.Przyciąga zatem nie konkretny, ale jakiś obiekt.Poza tym z tego, co mówił miEryk, wynika, że Klejnot jest wyjątkowym obiektem.Sądzę, że Brand wybierzesię po niego osobiście, gdy tylko wykryje, gdzie go schowałeś.- W takim razie ruszam w piekielny rajd.Muszę go wyprzedzić.- Widzę, że dosiadasz Werbla - zauważył.- To dobre i wytrzymałe zwierzę.Ma za sobą wiele takich rajdów.- Miło to słyszeć - stwierdziłem.- A co ty zamierzasz?- Skontaktuję się z kimś w Amberze i spróbuję wypytać o wszystko, o czymnie zdążyliśmy porozmawiać.Najpewniej z Benedyktem.- Nic z tego.Nie dosięgniesz go.Wyruszył do Dworców Chaosu.Spróbuj zGerardem, a przy okazji postaraj się go przekonać, że jestem człowiekiemhonorowym.- Tylko rudowłosi w naszej rodzinie są czarodziejami, ale spróbuję.Czynaprawdę powiedziałeś: Dworce Chaosu?- Tak, ale niestety, czas jest zbyt cenny.- Naturalnie.Jedz więc.Póżniejznajdziemy wolną chwilę.mam nadzieję.Uścisnął mnie za ramię.Spojrzałem na manticorę i krąg siedzących wokółpsów.- Dzięki, Julianie.Ja.Trudno cię zrozumieć.- Wcale nie.Myślę, że Corwin, którego nienawidziłem, umarł całe wieki temu.Jedz teraz, chłopie! Jeśli Brand się tu pokaże, przybiję jego skórę do drzewa.Krzyknął na psy, gdy wskoczyłem na siodło.Rzuciły się na ścierwo manticory,rozchlapywały krew, wyrywały wielkie kawały i pasy mięsa.Przejeżdżając obokdziwnej, masywnej, niemal ludzkiej twarzy spostrzegłem, że ma wciąż otwarte,choć zaszklone oczy.Były niebieskie i śmierć nie pozbawiła ich pewnejnadnaturalnej niewinności.Albo to, albo ich spojrzenie było ostatnim daremśmierci - bezsensowną demonstracją ironii.Skierowałem Werbla na szlak i rozpocząłem piekielny rajd.75 Rozdział 10Spokojnym krokiem idziemy wzdłuż szlaku, chmury zaciemniają niebo, aWerbel rży z niepokoju lub z niecierpliwości.Zakręt w lewo i pod górę.Ziemiajest brunatna, żółta, znowu brunatna.Drzewa pokurczone, dalej od siebie.Trawy falują między nimi w podmuchach chłodnego, coraz silniejszego wiatru.Nagły płomień na niebie.Huk gromu strząsa krople deszczu.Stromo i skaliście.Wiatr szarpie mój płaszcz.Wyżej.Wyżej, gdziesrebrzyste pasy lśnią na skałach, a drzewa wytyczają linię frontu.Trawy, zieloneognie, gasną w deszczu.Wyżej, ku poszarpanym, lśniącym, zmywanym ulewąszczytom, gdzie chmury pędzą jak rzeka niosąca zwały błota w powodziowejfali.Deszcz żądli jak gruby śrut, a wiatr odchrząkuje, by zaśpiewać.Wyżej i wyżej, aż w polu widzenia pojawia się grzebień niby głowazaskoczonego byka, a rogi strzegą szlaku.Błyskawice tańczą wokół ich czubków, przeskakują między nimi.Zapachozonu, gdy docieramy na miejsce i pędzimy dalej wąwozem; deszcz naglepowstrzymany, wiatr odepchnięty.Wyjeżdżamy po drugiej stronie.Nie pada tu deszcz, powietrze jestnieruchome, niebo gładkie i zaciemnione do odpowiedniej, rozgwieżdżonejczerni.Meteory rozcinają ją i płoną, rozcinają i płoną, wypalając bliznypowidoków, ginące, niknące.Księżyce, rozrzucone jak garść monet.Trzylśniące dziesiątki, matowa ćwiartka i para centów, jeden wyszczerbiony iposzarzały.W dół zatem, długą i krętą drogą.Stuk kopyt, czysty i metaliczny wnocnym powietrzu.Gdzieś tam kocie parsknięcie.Ciemny kształt przecinamniejszy księżyc, postrzępiony i szybki.Niżej.Grunt opada po obu stronach.W dole ciemność.Jedziemy szczytemnieskończenie wysokiego, zakrzywionego muru, a sama droga jaśnieje wksiężycowym blasku.Szlak zakręca, wygina się, staje przezroczysty.Wkrótcepłynie włóknami mgły; gwiazdy lśnią w dole tak, jak w górze.Gwiazdy podnami, z obu stron.Nie ma ziemi.Noc i cienki, półprzejrzysty szlak, którymmuszę spróbować przejechać, nauczyć się, co wtedy czuję, by wykorzystać wprzyszłości.Panuje absolutna cisza, a iluzja powolności stapia się z każdym ruchem.Pochwili szlak znika i poruszamy się, jakbyśmy płynęli pod wodą na ogromnejgłębokości, a gwiazdy to połyskliwe ryby.To jest wolność, to potęga piekielnegorajdu, co sprowadza uniesienie, podobne, a przecież inne od zapomnienia, któreprzychodzi czasem w bitwie, do brawury ryzykownego czynu, do napływu emocjipo odnalezieniu właściwego słowa w wierszu.Jest tym wszystkim i jeszcze samąperspektywą, i jazdą, jazdą, jazdą, być może znikąd donikąd, poprzez i pomiędzyminerałami i ogniami pustki, uwolnieni od ziemi, powietrza i wody.Zcigamy wielki meteor, dotykamy jego bryły.Pędzimy przez zrytąpowierzchnię, w dół, dookoła, potem znowu w górę.Rozciąga się w szerokąrówninę, rozjaśnia, żółknie.To piasek, piasek jest teraz pod nami.Gwiazdy bledną, a świt pełensłonecznego blasku rozcieńcza ciemność.Przed nami pokosy cienia, a w nichpustynne drzewa.Pędzimy w mrok.Przebijamy się.Jasne ptaki podrywają się76 do lotu, skarżą się, opadają na powrót.Wśród gęściej rosnących drzew.Ciemniejszy grunt i węższa droga.Liściepalm maleją do rozmiarów dłoni, czernieją pnie.Skręt w prawo i szlak sięrozszerza.Nasze kopyta krzesają iskry na bruku.Droga wciąż szersza, zmieniasię w zadrzewioną ulicę.Mijamy niewielkie domki.Jasne okiennice,marmurowe stopnie, malowane drzwi za brukowanymi podjazdami.Mijamykonny wóz, wyładowany świeżymi jarzynami.Ludzcy przechodnie zatrzymująsię, by popatrzeć.Cichy szum głosów.Dalej.Przejeżdżamy pod mostem.Wzdłuż strumienia, aż zmieni się wrzekę, i dalej do morza.Dudnimy po plaży, pod cytrynowym niebem, gdziemkną niebieskie chmury.piasek, wrak, muszle i gładz drzewa wyrzuconegoprzez fale.Biała mgiełka nad morzem koloru limony.Galopem do miejsca, gdzie bezmiar wód kończy się tarasami.Wspinamy się,a każdy stopień kruszy się i zapada z hukiem, złączony z rykiem przyboju.Wgórę, coraz wyżej, na płaski szczyt, porośniętą drzewami równinę; złociste miastomigocze jak miraż na jej krańcu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •