[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ujego boku szła, jak się domyśliłem, panna Roebuck.Wysoka, prawietego samego wzrostu co on, w wełnianym kostiumie i kapeluszu-kasku, czyli w typowym uniformie paniusiowatej guwernantki.Samanie miała w sobie nic z  paniusi.Ze swym wydatnym nosem i mocnozarysowaną szczęką nie była konwencjonalną pięknością, ale jejdumne rysy i świadcząca o pewności siebie postawa natychmiastprzyciągały wzrok.142 - Staddon! - wykrzyknął Victor zatrzymując się na mój widok - Codo diabła.- Cześć, Caswell - skinąłem głową i przyjrzałem mu się, ciekaw,czy bardzo się zmienił w ciągu tych dwunastu lat.Chyba nie bardzo.Tyle że wąsy mu poprzetykała siwizna i twarz zeszczuplała prawie napodobieństwo jego chudego brata.Musiał mieć teraz około pięćdzie-sięciu pięciu lat, ale można by myśleć, że ma czterdzieści pięć, taknienaruszona przez czas była ta odporna arogancja sprawiająca, żechodził jak paw i uśmiechał się szyderczo.- Geoffrey, znasz tego pana? - zapytała Angela.- No tak, rzeczywiście znam.Pan Victor Caswell.moja żona,Angela.- Stałem między nimi, gdy podali sobie ręce.- Cóż za niezwy-kły zbieg okoliczności - ciągnąłem.- Pan zatrzymał się gdzieś tu wpobliżu?- Royston Turnbull mieszka na Cap-Ferrat - powiedział Victor.-Nie wiedział pan?- Nie jestem pewny.Jeżeli wiedziałem, to zapomniałem.Angela spojrzała na mnie przenikliwie.Nazwisko Caswell coś jejmówiło i już się zastanawiała, czy to spotkanie rzeczywiście jest takimzbiegiem okoliczności, jak mówię.- To jest, proszę pani, moja córka.Jacinta.I guwernantka Jacin-ty.panna Roebuck.Patrzyłem na pannę Roebuck, a ona patrzyła na mnie.Z bliska jejskromny kostium okazał się przebraniem.Bezpośredniość jej wzrokui uniesienie podbródka przeczyły jej statusowi.- Miło mi, panie Staddon.- Głos miała łagodny, niski, a przecieżniewątpliwie aktorski, ton wyćwiczony, umiejętnie modulowany.-Pan projektował Spod Obłoków, jeśli się nie mylę?- Tak, ja.- To piękny dom.Należą się panu gratulacje.- Dziękuję.- Instynkt mi nakazywał mówić tej kobiecie możliwiejak najmniej! Wykryłem w niej cechę, z jaką nie spotkałem się nigdyprzedtem.Na cokolwiek, choćby krótko, zwracała uwagę, była touwaga całkowita, koncentracja absolutna.Dopóki patrzyliśmy nasiebie, nic we mnie nie uszło dla niej niespostrzeżenie.Czułem się dogłębi nieswojo.Jak gdybym zamiast oczu miał okna, przez które wi-dać każdą ukrytą myśl.Odwróciłem się szybko do Victora.- Z przykrością czytałem o pana ostatnich rodzinnych kłopotach -powiedziałem trochę drżąco.- To musi.143 - Kłopoty! Cóż za niedomówienie, Staddon.Moja żona próbowałamnie zamordować.- To musiało być niezmiernie smutne przeżycie, panie Caswell -odezwała się Angela daremnie pojednawczo.- I wiem, że jednocze-śnie spadła na pana żałoba.Z pewnością mój mąż przyłącza się domnie w wyrażeniu najgłębszego współczucia.- Dziękuję, pani Staddon.Bardzo pani łaskawa.Co państwasprowadziło na Cap-Ferrat, jeśli wolno zapytać?- Urlop - zerknęła na mnie złowieszczo.- Nic poza tym.- Więc mam nadzieję, że pobyt będzie przyjemny.A teraz pań-stwo darują.- Nie zaprosi ich tatuś do willi? - wtrąciła się Jacinta - Pan majorby żałował, że to go ominęło.I ja pierwszy raz widzę pana Staddona.Chciałabym posłuchać, jak budował Spod Obłoków.- Tak budował, jak mu kazałem.- Na pewno pan jest bardzo zajęty - powiedziała Angela.Niechcemy być intruzami, prawda, Geoffrey?- Intruzami? - powtórzyłem - Nie.Oczywiście, że nie.Victor już otworzył usta, ale cokolwiek miał powiedzieć, rozmyśliłsię.Doznałem prawie nieuchwytnego wrażenia, że panna Roebuck,gdy na nią spojrzał, dała mu ręką czy oczami znak, żeby się wypowia-dał ostrożnie.W każdym razie uśmiechnął się i zaczął z innej beczki.- Moja córka chyba ma rację.Może by państwo poszli z nami dowilli d'Abricot? Właśnie tam wracamy.Royston nigdy by nam nieprzebaczył, gdybyśmy nie skorzystali z takiej sposobności.- Czy my mamy czas, Geoffrey? - sprzeciwiła się Angela.- Czy niepowinniśmy już jechać?Odpowiedziałem unikając jej wzroku:- Nie śpieszymy się.Z przyjemnością, Caswell, z przyjemnościąpójdziemy.- Więc świetnie - powiedział Victor.Zerknąłem na pannę Roebuck i znów wyczułem jej niezwykłą spo-strzegawczość.Wychwytywała wszystkie znaczące niuanse tej roz-mowy.Wiedziała, że Victor i ja się nie lubimy i że Angela mi nie ufa, iże Jacincie zależy na przedłużeniu naszego spotkania.A co ja wie-działem? Tylko to, że ona, nie Victor, ostatecznie zdecydowała, codalej.Przeszliśmy pół mili do willi d'Abricot w różnym stopniu odczuwającniezręczność sytuacji.Angela i panna Roebuck u moich boków144 omawiały odmładzające działanie śródziemnomorskiego powietrza.Victor z rękami splecionymi na plecach kroczył przed nami.Jacintaciągnąc zaślinionego Bolivara zamykała tyły.Kilka razy przez ramięspojrzałem na nią ukradkiem, uśmiechała się wtedy do mnie tak,jakby mi dodawała otuchy.Wreszcie doszliśmy do łukowatych drewnianych drzwi w kamien-nym murze ciągnącym się z prawej strony drogi.Victor szarpnąłklamkę, ale drzwi się nie otworzyły.Panna Roebuck dała mu klucz.Zgrzytnął zębami, zirytowany, otworzył drzwi tym kluczem i wpro-wadził nas na strome schody.U szczytu schodów na oplecionych bluszczem cokołach siedziałydwie uśmiechnięte kamienne małpy.Znalezliśmy się w dużym ogro-dzie pełnym roślinności tak bujnej i rozmaitej, że prawie wydawał sięrezerwatem przyrody.Teren opadał na wschód, żwirowane alejkibiegły w kilku kierunkach ku ciemnym koronom sosen i jodeł.Zanami wzdłuż muru sterczały w niebo ogromne kaktusy.Przed namipalmy wznosiły się ponad gąszcza bambusów i rododendronów.Iwszędzie rozpinały się gołe wąsy jakiegoś pasożytniczego pnącza,zduszając krzewy i spowijając mur.Jacinta spuściła Bolivara z łańcucha.Susami popędził w głąbogrodu.Gdy zniknął nam z oczu, odwróciłem się do Victora i zapyta-łem niedbale:- Od dawna major Turnbull tu mieszka?Victor milczał.Po chwili odpowiedziała za niego panna Roebuck.- O ile wiem, zamieszkał tutaj po wycofaniu się z interesów wAmeryce Południowej.Piętnaście lat temu.- Uśmiechnęła się domnie.- Czy tak, panie Caswell?- Mm? Tak.Mniej więcej.Idąc szczególnie zarośniętą alejką nagle zobaczyliśmy dom.Stałwysoko na zboczu, na którym rozciągał się ogród, za stawem z liliamiwodnymi otoczonym palmami, poniżej porosłej trawą skarpy.Była tokonwencjonalna willa śródziemnomorska właściwie kwadratowa,przedłużona z boku oranżerią.Zrodkową trzecią część piętra zajmo-wała loggia z łukami i filarami.Kontrastowały z nią klasycznie prosteokna w białych framugach przy morelowym kolorze ścian.- Lekarze zalecili mi wypoczynek, spokojną rekonwalescencję pozatruciu - burkliwie wyjaśnił Victor, jak gdyby nagle uznał, że jego145 pobyt w tej willi wymaga usprawiedliwienia.- Jeszcze niezupełniewróciłem do zdrowia.Już wrócił, pomyślałem.Angela lekko marszcząc brwi, przytaknę-ła mu ze zrozumieniem.To mnie sprowokowało.- I tutaj nie ma - zauważyłem - tych wszystkich plotek i rozgłosu.- Właśnie! - Victor spojrzał na mnie spode łba - Należy chronićJacintę przed mieleniem jęzorów osób zle poinformowanych.- Oczywiście.- Angela znów mu przytaknęła.- Rozumiemy pana,prawda, Geoffrey?Znów postarałem się uniknąć jej wzroku.- Tak - powiedziałem.- Ja raczej rozumiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •