[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ktoś szedł odstrony zabudowań.Phil zmrużył oczy, czując, jak na karku stają mu wszystkie włoski.Rozpoznał idącego.Bez wątpienia był to Connors.Sunął powoli, uważnie stawiając kroki.W jednej ręce ściskałstrzelbę.Ciągnął coś za sobą.Baxton przysiągłby, że to ludzkie ciało.- I jak tam? - wrzasnął głośno David.- Wybrał pan sobie jakieś drzewko?Silny podmuch wiatru strącił mu z głowy czapkę.- Rozumiem, że jako ostatni klient w tym roku, liczy pan na jakąś promocję, co? -wrzasnął znowu.- W końcu promocje to ważny element tych świąt! - Będąc już zupełnie blisko, zatrzymał się i opuścił strzelbę.- Widzę, że znalazł pan zagubionego w wichurzewędrowca, którego chciałem zaprosić na naszą wigilijną kolację! - powiedział, spluwając wśnieg.Wrażenie elokwentnego i przyjemnego człowieka, jakie jeszcze pół godziny temuzrobił na Baxtonie, znikło bezpowrotnie.Lufa strzelby nieznacznie uniosła się do góry.Toprzesądziło sprawę.Phil dłużej nie czekał.Strach kazał mu biec.Popędził zakosami w stronępierwszej linii drzew.Cały czas spodziewał się wystrzału, ale nic takiego nie nastąpiło.Biegłnadal, tracąc powoli oddech i czując, jak mrozne powietrze pali go w płucach.Connors coś zanim krzyczał, ale zagłuszył go wiatr.Od tej chwili choinki przestały kojarzyć się Baxtonowi z czymkolwiek dobrym.Rosłyrzędami, jedna przy drugiej, tworząc prawie niemożliwy do przejścia gąszcz.Przedzierał sięprzezeń, przyjmując na twarz bolesne smagnięcia oblepionych igłami gałązek.Czy w związkuz tym, że uciekł, powinien mieć wyrzuty sumienia? Zadławił się kolejnym haustem mroznegopowietrza.- Pieprzyć to! - parsknął.Jeżeli musi wybierać pomiędzy tym, czy jutrzejszego rankaEmma złoży mu wizytę w szpitalu, czy w kostnicy, wybór jest oczywisty.Raz po raz wpadał w zasypaną śniegiem dziurę.Był już cały przemoczony i nadodatek zaczynało mu cieknąć z nosa.Wreszcie zdecydował się na chwilę przystanąć.Aapałświszczący oddech przez zaciśnięte zęby i nasłuchiwał odgłosów pogoni.Włożył ręce dokieszeni, aby trochę je ogrzać.W lewej kieszeni wymacał woreczek - resztka orzeszkówConnorsa.Chrupanie i migdałowy smak pozwoliły mu nieco opanować strach.Jednocześniezaczęła w nim narastać złość.- Czy to jego wina, że się tutaj znalazł? To wszystko przezEmmę! Przez to, że była taka uparta! Ktoś powinien jej wreszcie pokazać, gdzie jej miejsce!Zupełnie jakby plastikowe drzewko za trzysta dolców i zapach sosny wpięty w kontakt byływ czymś gorsze od prawdziwego drzewka! Tradycja! Już on wprowadzi nową tradycję.Niechno tylko wróci do domu i tak zerżnie tę.Z rozmyślań wyrwał go tętent.Coś pędziło w jego stronę.Słyszał, jak łamią sięgałęzie.Przez chwilę usiłował ustalić, z której strony dokładnie dochodzi dzwięk, ale najakąkolwiek reakcję było już za pózno.Niesamowita siła wpadła na niego, uderzając w barktak mocno, że przeleciał dobre kilka metrów.Zatrzymał go dopiero pień drzewa.***Obudził ją zapach wiosny.Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje.Aromatświeżej trawy, zapach kwiatów, wszystko to aż kręciło ją w nosie.Podniosła się powoli. Ostrożnie badała najbliższe otoczenie.Dookoła niej rzeczywiście rosła trawa.Za plecamiwyczuła także potężny pień.Zagłębiał się w ziemię plątaniną korzeni, po których delikatnieprzesuwała palcami.Drzewo, do którego należał, musiało być ogromne.Nie przypominałasobie, aby David kiedykolwiek mówił jej o czymś takim.Na farmie nie było podobno drzewliściastych, a przysięgłaby, że to właśnie liść przed chwilą musnął jej rozpalony policzek.Czyto możliwe, że ktoś wywiózł ją z Dream Cone? A może świerkowy las krył w sobie jednakcoś więcej, niż tylko tonę zeschłych igieł?Kora pnia była bardzo poszarpana i wilgotna od mchu.Sięgnęła do jednej z gałęzi,sunąc po niej otwartą dłonią i wtedy natrafiła na pustkę.Automatycznie cofnęła rękę.Wdrzewie była dziura.Momentalnie powrócił strach.Wracały wspomnienia ostatnich godzin -dom, spiżarnia, David.Uniosła rękę do twarzy i zastygła w bezruchu.Na ustach miałazakrzepłą krew.Bała się cokolwiek powiedzieć, myśli szalały w głowie.Nagle zapach wiosnywydał się jej odrobinę złudny.Jakby kilka metrów dalej nadal panowała zima i wciążznajdowały się tam ośnieżone świerki.To miejsce nie miało prawa istnieć!Ciszę przerwał głęboki głos Davida dochodzący z pewnej odległości.Słyszaławyraznie nucone przez niego słowa piosenki.Zpiewał  White Christmas".Urwał nagle, zarazpo drugiej zwrotce i Gwen miała wrażenie, że słyszy także kobiece szlochanie.- No już - ryknął Connors.- Zostawcie ją! - Odpowiedziało mu parsknięcie i coś, coprzypominało końskie rżenie.- Jeszcze będzie nam potrzebna do czegoś innego! Wynościesię! Jestem pewien, że dogodziliście jej jak nikt inny wcześniej.Wasz pan jest z was zpewnością zadowolony, idzcie pokłonić się jego gałęziom, to może sam zaszczyci nas swojąobecnością - krzyczał David.- To jak będzie, Baxton? Skoro podczas odwiedzin w lesie niewybrał pan nic z drzewek iglastych, co pan powie na nową tradycję? Może tak drzewkoliściaste, dla odmiany?- Nie rozumiem - odpowiedział mu inny, słaby głos.- A cóż tu jest do rozumienia, Baxton? Składam panu ofertę jedyną w swoim rodzaju.Pana niespodziewane pojawienie się postrzegam jako wyrazny znak! Widzi pan.Poprzyjezdzie tutaj przejrzałem na oczy.Na ziemi, na której pan siedzi, kiedyś nie było niczego- ugór i śmierć.Dopiero mój ojciec dostał szansę zrobienia na powrót z tej pustyni miejscapełnego życia.Wywód przerwało mu zwierzęce prychnięcie i Gwen usłyszała, jak coś przedziera siępomiędzy drzewami.Connors kontynuował.- Czy wierzy pan w Boże Narodzenie, Baxton? Ludzie przyjeżdżają tu po drzewa.Kupują niechciane prezenty, tłoczą się w supermarketach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •