[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mogę cię o coś zapytać? - rzuciłem szybko.Zerknęła na nadgarstek.Nie nosiła zegarka, zrobiła to zupełnieodruchowo.- Mam trochę pracy, Richard.- Proszę cię, dręczy mnie tyle pytań.- Oczywiście, ale wszystkiego dowiesz się z czasem.Nie ma po-śpiechu.- Tylko kilka.Znowu skrzyżowała nogi.- Pięć minut.- Dobra.Najpierw.najpierw chciałbym się dowiedzieć, gdziejesteśmy, co to za miejsce.- Nadmorski ośrodek wypoczynkowy.Zmarszczyłem czoło.- Nadmorski ośrodek wypoczynkowy?- Letnisko, do którego przyjeżdża się na wakacje.Zmarszczyłem czoło jeszcze bardziej i po jej oczach poznałem, żemoja mina ją bawi.Chciałem spytać, czy przyjeżdżają tu na urlop, ale głos uwiązł miw gardle.Cóż za rozczarowanie! Miałem niejasne odczucia co doróżnic między turystami i podróżnikami, sęk w tym, że im więcejpodróżowałem, tym różnic tych było mniej.Niemniej jedną do-strzegałem bardzo wyraźnie: turyści jeżdżą na urlopy, natomiast88podróżnicy robią zupełnie co innego.Podróżnicy podróżują.- A czego się spodziewałeś? - spytała.- Nie wiem.Szczerze mówiąc, nawet o tym nie myślałem.- Po-woli wypuściłem dym.- Ale na pewno nie nadmorskiego ośrodkawypoczynkowego.Machnęła pulchną ręką.- No, dobra, tylko się z tobą droczę.Oczywiście, że to coś więcejniż zwykły ośrodek.Jednocześnie nic go od takiego ośrodka nieróżni.Przyjeżdżamy tu, żeby wypocząć na pięknej plaży, ale nie jestto zwykłe letnisko, ponieważ próbujemy od takich letnisk uciec.Innymi słowy, nie chcemy, żeby miejsce to zmieniło się w coś, przedczym uciekamy.Rozumiesz?- Nie.Wzruszyła ramionami.- Zrozumiesz.To nie takie skomplikowane.Rozumiałem, o czym mówiła, ale postanowiłem się do tego nieprzyznawać.Chciałem, żeby opisała mi wyspiarską społecznośćwolnych duchem ludzi tak, jak opisywał ją Zeph.Wizyta w „nad-morskim ośrodku wypoczynkowym” była marną nagrodą za trudy,które musieliśmy pokonać, i kiedy przypomniałem sobie nasz ma-raton i koszmarny strach, jaki ogarnął mnie na polu marihuany,zalała mnie fala goryczy.- Nie rób takiej rozczarowanej miny, Richard.- Nie, nie, ja tylko.Ścisnęła mnie za rękę.- Jeśli zaakceptujesz tę wyspę taką, jaka jest, wkrótce przeko-nasz się, że to cudowne miejsce.Kiwnąłem głową.- Przepraszam.Nie chciałem sprawiać wrażenia rozcza-rowanego.Nie jestem rozczarowany.Ten barak, te drzewa.Towszystko jest niesamowite.- Roześmiałem się cicho.- To głupie.Chyba oczekiwałem, że będziecie tu mieli jakąś.ideologię.Że wy-tknęliście sobie jakiś cel.W milczeniu dopaliłem papierosa.Sal ani drgnęła.- A ci uzbrojeni goryle na polu marychy? - spytałem, staranniechowając niedopałek do kieszeni.- Mają z wami coś wspólnego?Pokręciła głową.- To narkotykowi magnaci?89- „Magnaci” jest określeniem zbyt dramatycznym.Mam wraże-nie, że właścicielami tych pól są byli rybacy z Ko Samui, ale mogęsię mylić.Przypłynęli tu dwa lata temu i po prostu zajęli połowęwyspy.Już nie możemy tam chodzić.- Jak radzą sobie z władzami parku?- Tak samo jak my.Siedzą cicho.Pewnie macza w tym palce po-łowa strażników, którzy pilnują, żeby nie przypływali tu żadni tury-ści.- Ale wiedzą, że tu jesteście.- Naturalnie, tylko że niewiele mogą zrobić.Przecież nikomu otym nie doniosą.Gdyby władze zorganizowały na nas jakiś nalot,musieliby zorganizować nalot i na nich.- A więc nie sprawiają wam żadnych kłopotów?Musnęła ręką naszyjnik.- Oni trzymają się swojej połowy, my swojej – odrzekła z oży-wieniem i nagle wstała, z bezsensowną uwagą otrzepując zakurzonąspódnicę.- Wystarczy, Richard.Naprawdę muszę już iść, a ty wciążmasz gorączkę.Musisz trochę odpocząć.Nie chciało mi się protestować i ruszyła w stronę wyjścia.Jejpodkoszulek bielił się w świetle świecy nieco dłużej niż skóra ispódnica.- Jeszcze jedno pytanie! - zawołałem.Odwróciła się.- Ten czło-wiek w Bangkoku.Znałaś go?- Tak - odrzekła cicho i znowu ruszyła do drzwi.- Kto to był?- Przyjaciel.- Mieszkał tu?- Był przyjacielem - powtórzyła.- Ale.No, dobra.Ostatnie pytanie.Nie zatrzymała się i teraz widziałem tylko jej szafranowy podko-szulek podskakujący w mroku.- Ostatnie!- No?- Gdzie jest kibelek?- Na zewnątrz.Druga chata na skraju obozowiska.Srebrzysty prostokąt światła wpadającego do baraku sczerniał iznikł.90ZwiedzanieKibelek, mała bambusowa chatka na skraju polany, był dobrymprzykładem znakomitej organizacji obozowiska.W środku znajdo-wała się niska ławka z dziurą wielkości piłki futbolowej, przez którąwidziałem płynącą wodę - odnogę strumienia o celowo zmienionymbiegu.W dachu wycięto drugą dziurę, żeby do kabiny wpadałomdławe światło przefiltrowane przez baldachim z gałęzi.W sumie był wygodniejszy niż większość tego rodzaju przybyt-ków w świecie, które nie uległy jeszcze wpływom zachodniej cywili-zacji.Nie znalazłem tam jednak papieru.Nie to, żeby fakt ten mniezaskoczył, choć myślałem, że znajdę chociaż liście.Zamiast papierui liści przy wodnym kanale stał plastikowy dzban.Plastikowe dzbany można spotkać we wszystkich toaletach pro-wincjonalnej Azji, a ich przeznaczenie intryguje mnie od lat.Niewierzę, żeby Azjaci podcierali się rękami - to absurdalne - lecz jeśliwoda w tych dzbanach nie służy do obmywania palców, nie widzędla niej innego wykorzystania.Na pewno się nią nie zlewają.Pod-czas takiego zabiegu, przede wszystkim wielce nieskutecznego,straszliwie by się upaprali, tymczasem skończywszy ablucje, wy-chodzili z toalety susi jak pieprz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •