[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Otóż Zenobia odpowiedziała całym ciałem:częściowo zwrócona ku mnie, zaczęła się oddalać, a gdyby na przeszkodzie nie stanęła jejściana kajuty, z pewnością zeszłaby ze sceny! Parsknąłem śmiechem na to wspomnienie i odrazu poczułem się bardziej sobą.Dobry Boże, nawet jeden kapelan na pokładzie to o jednegoza dużo, jakby powiedział nasz nieoceniony kapitan, teatralna scena zaś stanowi całkiemznośny zamiennik dla moralizmu.Czyż podczas jedynego nabożeństwa, przez jakiemusieliśmy do tej pory przebrnąć, nie byliśmy świadkami przedstawienia z wielebnymdżentelmenem oraz panną Brocklebank w rolach głównych? Właśnie w tej chwili przyszedłmi do głowy iście szekspirowski pomysł: przecież on okazał nią zainteresowanie, ona zaś, jakto zwykle czynią kobiety, aż paliła się do tego, by paść na kolana przed kapłanem.Czyż więcnie powinniśmy pójść im na rękę? A raczej, jak szepnął ukryty w mojej duszy chochlik, czynie powinniśmy pójść nam trojgu na rękę, podsycając płomień namiętności rozpalony wsercach tej niezwykłej Beatrycze i jeszcze bardziej niezwykłego Benedykta?  Uczynięwszystko, co w mej mocy, aby moja kuzynka znalazła dobrego męża.Napisawszy te słowa wybuchnąłem śmiechem, ale mam nadzieję, że pozostali pasażerowie, leżący na swoichkojach po wybiciu trzeciej szklanki środkowej wachty, pomyśleli sobie, iż, podobnie jakBeatrycze, roześmiałem się przez sen.Od tej pory będę otaczał pana Colleya nadzwyczajnymiwzględami - przynajmniej do chwili, kiedy okaże się ponad wszelką wątpliwość, że pannieBrocklebank nie grozi żadne niebezpieczeństwo ze strony okrutnych Francuzów! ZZet, ponieważ nie wiem, który mamy dzień podróży, ale jakież dzisiaj byłozamieszanie! Co za afera!Obudziłem się o zwykłej porze z lekkim bólem głowy, spowodowanym zapewnewczorajszym nadużyciem - w towarzystwie pana Deverela - dość podłej brandy.Ubrałem sięi wyszedłem na pokład w nadziei, że świeże powietrze uwolni mnie od przykrej dolegliwości,i kogóż ujrzałem? Z czeluści włazu wyłonił się wielebny dżentelmen, któremu pragnąłemzgotować - niewłaściwe słowo! - tak wspaniały los.Pamiętając o swoim postanowieniuuchyliłem kapelusza, życząc mu miłego dnia, on zaś ukłonił się, uśmiechnął i także zdjął nachwilę trójgraniaste nakrycie głowy, czyniąc to wszystko z godnością, jakiej, muszę szczerzeprzyznać, nie spodziewałem się po nim.Czyżby na Wyspie van Diemena* [*Wyspa vanDiemena - dawna nazwa Tasmanii (przyp.tłum.).] potrzebowano biskupa? - przemknęło miprzez głowę.Z niejakim zdziwieniem przyglądałem się, jak wędruje na pokład rufowy, poczym ruszyłem za nim, by znalezć się obok pana Prettimana, ściskającego w rękachkarykaturalnych rozmiarów fuzję.Jemu także ukłoniłem się uprzejmiej o ile wobec panaColleya mam teraz pewne plany, to pan Prettiman wzbudzał i nadal wzbudza mojenadzwyczajne zainteresowanie.- Trafił pan może tego albatrosa? Aż pokraśniał z oburzenia.- Niestety nie, szanowny panie! To zdarzenie.Proszę sobie wyobrazić, że wyrwanomi broń z ręki! Całe to zdarzenie było groteskowe i ze wszech miar godne pożałowania.Cóżza pokaz ignorancji, jakaż przerażająca demonstracja niewyobrażalnej ignorancji!- A jakże, a jakże - powiedziałem uspokajającym tonem.- Z całą pewnością weFrancji coś takiego byłoby nie do pomyślenia.Ruszyłem ku mostkowi, wspiąłem się po drabinie i ku swemu zdumieniu zastałem tampana Colleya! W okrągłej peruce, trójgraniastym kapeluszu i czarnej sutannie stał przedkapitanem Andersonem, wdarł się tu do świętego dominium tyrana! W chwili, gdypokonałem ostatni szczebel drabiny, kapitan odwrócił się gwałtownie i splunął za burtę.Jegonabiegła krwią twarz była ponura jak oblicze chimery.Pan Colley z powagą uchyliłkapelusza, po czym skierował się ku drabinie, ale dostrzegłszy pana Summersa, w ostatniejchwili zmienił zamiar i podszedł do niego.Dżentelmeni wymienili sztywne ukłony.- Panie Summers, podobno to pan wystrzelił z broni pana Prettimana? - Owszem.- Mam nadzieję, że nikomu nie stała się żadna krzywda?- Wypaliłem w powietrze.- Czuję się w obowiązku podziękować panu.- Doprawdy nie ma potrzeby.Panie Colley.- Słucham?- Bardzo proszę, by zechciał pan wysłuchać mojej rady.- W jakiej sprawie?- Proszę się nieco wstrzymać.Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze poznać załogi, a powczorajszym dniu.Naturalnie zdaję sobie sprawę, że nie jest pan zwolennikiem żadnychmocniejszych trunków, ale kiedy marynarze otrzymają swoją porcję rumu, staną się możenieco spokojniejsi i przyjazniej nastawieni, choć z pewnością nie będą bardziej podatni narozsądne argumenty.- Niczego się nie obawiam, łaskawy panie.- Proszę mi wierzyć, ja wiem, o czym mówię! Kiedyś byłem jednym z nich, więc.- Chroni mnie zbroja mego Pana.- Panie Colley, błagam! Sam pan powiedział, że ma wobec mnie dług wdzięczności,wobec tego proszę, by zechciał pan zaczekać przynajmniej godzinę!Zapadła cisza [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •