[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obym się mylił.Jeśli jednak tamciostro im zalezli za skórę, można się spodziewać wszystkiego.najgorszego.Bądz na toprzygotowany, Janie.Wstałem ze swej pryczy ziewając jak hipopotam i przecierając oczy.Dopiero gdy wyszliśmyna dwór, przedranny chłód wypłoszył ze mnie resztę snu, wraz z resztą ciepła.We czwórkęposuwaliśmy się w ciemnościach, które wydawały mi się gęste jak sadze z komina.Raczejczułem, niż widziałem plecy Karola idącego przede mną zaledwie przecież o krok.Domyślałemsię istnienia opłotków, wzdłuż których kroczyliśmy, póki trawa nie zaczęła chłostać mnie ponogach, a wiatr nie dmuchnął w twarz zapachem ziół.Zatrzymaliśmy się na czyjś niewidocznydla mnie sygnał. Co tam, doktorze? zaszeptał zza moich pleców Piotr Carr.Dwa cienie wyłoniły się nagle z ciemności. Przed nami jest wzgórek. to mówił wuj Jonathan. Widzisz coś, Janie? poznałem głos Karola. Nie dostrzegłbym nawet góry na milę wysokiej odparłem.Usłyszałem cichy śmiech, a pózniej słowa wymówione szeptem: Doktor ma rację.W samym piekle nie jest chyba czarniej. Tam jest widno, palą się diabelskie ognie.W głosie wuja Jonathana wyczułem naganę. Ale póki jesteście na ziemi, wezcie oczy w ręce.Uwaga, Piotrze, staniesz z lewej strony.Nie, nie tu! Trochę dalej. Nie widzę. Podaj mi rękę.Zaszeleściła trawa, pózniej wszystko ucichło i Jonathan niczym duch znów pojawił się przedemną. Doktorze, proszę iść prosto przed siebie, teren wznosi się aż na szczyt.Tam pan stanie.Zprzeciwległej strony wzgórze opada stromo.Trzeba uważać.Wzruszyłem ramionami.Jakże, u licha, miałem dostrzec, w którym miejscu kończy sięszczyt, a zaczyna przepaść?Na szczęście Jonathan zorientował się w sytuacji: Podprowadzę pana kawałek.Ruszyliśmy po omacku.Cudownym zrządzeniem losu nie przewróciłem się ani razu.Szeleszcząc trawą i zawadzając butami o jakieś występy, drapałem się pod górę za towarzyszem.W końcu zatrzymał się. Niech się pan tu położy, doktorze.Na lewo ma pan Piotra, na prawo pana Gordona.Jak sięrozjaśni, łatwo ich będzie zauważyć.Idę skontrolować posterunki.Przysiadłem w trawie, nadal nic dokoła nie widząc.Ani rąbka księżyca, ani jednej gwiazdynad głową.Przenikliwe zimno.Czułem, jak drętwieją mi nogi, ręce i ramiona.Gdzieś z odległejczarnej dali dobiegały wysokie tony szczekających kojotów.Przetarłem oczy.Nie-przenikliwaciemność powoli, bardzo powoli przechodziła w brudną szarość.Zbliżał się czas powrotu dolegowisk nocnych łowców.Rozjaśniło się, tak że zerknąwszy raz w prawo, raz w lewo mogłem, choć z trudem,rozpoznać ciemne sylwetki Karola i Piotra.Postanowiłem zbadać, co znajduje się przede mną.Czołgając się dotarłem do miejsca, w którym głowa moja znalazła się nad pustką, a wysuniętedłonie trafiły w próżnię.Spojrzałem w dół.Zamglona przestrzeń spadała pionowo kuciemniejszej płaszczyznie.Urwisko.Cofnąłem się i przy warowałem za jakimś skalistymwystępem.Niespodziewanie począł kropić drobniutki, zimny deszczyk.Tego jeszcze brakowało! Ale jużdostrzegłem poprzez drżącą kurtynę wilgoci daleki obszar zielonkawej równiny, poznaczonejrzadkimi kępkami czarnych drzew i krzewów.Podpełzłem znów do krawędzi.Szarożółta ścianaurwiska nie była tak stroma, jak mi się w ciemności wydawało.Zręczny piechur, chwytając sięsterczących gdzieniegdzie głazów, mógł się tędy wspiąć.Któż jednak chciałby się tędy wspinaćmając nie opodal gładką przestrzeń prerii? Dokoła było cicho i spokojnie.Deszczyk wciąż siąpił.Miałem już mokre spodnie, strugi wilgoci ciekły mi za kołnierz, potwarzy, po rękach.Postanowiłem porozumieć się z Karolem.Dalsze czuwanie nie miało przecieżsensu.Cofnąłem się jeszcze dalej, za mały krzaczek, którego liście nieco osłoniły mi głowę.Iwówczas usłyszałem delikatny szmer.Nastawiłem uszu.Po paru sekundach szmer powtórzył się.Znowu cisza.I znów, po raz trzeci, ten sam odgłos.Zapomniałem o deszczu, o niewygodnej pozycji, o wodzie lejącej się po plecach.Po chwiliujrzałem ponad zdzbłami skąpej trawy, porastającej samą krawędz urwiska, czarny, lśniący odwilgoci węzeł włosów.Serce zabiło mi mocniej.Rozprostowałem i skurczyłem zgrabiałe palce rąk.Dostrzegłem jużczoło, oczy, wystające kości policzkowe.Dłonie wojownika wsparły się na krawędzi.Uniósł się do połowy piersi.Jeszcze sekunda, azauważy mnie.Nie czekałem dłużej.Zerwałem się jednym potężnym skokiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Obym się mylił.Jeśli jednak tamciostro im zalezli za skórę, można się spodziewać wszystkiego.najgorszego.Bądz na toprzygotowany, Janie.Wstałem ze swej pryczy ziewając jak hipopotam i przecierając oczy.Dopiero gdy wyszliśmyna dwór, przedranny chłód wypłoszył ze mnie resztę snu, wraz z resztą ciepła.We czwórkęposuwaliśmy się w ciemnościach, które wydawały mi się gęste jak sadze z komina.Raczejczułem, niż widziałem plecy Karola idącego przede mną zaledwie przecież o krok.Domyślałemsię istnienia opłotków, wzdłuż których kroczyliśmy, póki trawa nie zaczęła chłostać mnie ponogach, a wiatr nie dmuchnął w twarz zapachem ziół.Zatrzymaliśmy się na czyjś niewidocznydla mnie sygnał. Co tam, doktorze? zaszeptał zza moich pleców Piotr Carr.Dwa cienie wyłoniły się nagle z ciemności. Przed nami jest wzgórek. to mówił wuj Jonathan. Widzisz coś, Janie? poznałem głos Karola. Nie dostrzegłbym nawet góry na milę wysokiej odparłem.Usłyszałem cichy śmiech, a pózniej słowa wymówione szeptem: Doktor ma rację.W samym piekle nie jest chyba czarniej. Tam jest widno, palą się diabelskie ognie.W głosie wuja Jonathana wyczułem naganę. Ale póki jesteście na ziemi, wezcie oczy w ręce.Uwaga, Piotrze, staniesz z lewej strony.Nie, nie tu! Trochę dalej. Nie widzę. Podaj mi rękę.Zaszeleściła trawa, pózniej wszystko ucichło i Jonathan niczym duch znów pojawił się przedemną. Doktorze, proszę iść prosto przed siebie, teren wznosi się aż na szczyt.Tam pan stanie.Zprzeciwległej strony wzgórze opada stromo.Trzeba uważać.Wzruszyłem ramionami.Jakże, u licha, miałem dostrzec, w którym miejscu kończy sięszczyt, a zaczyna przepaść?Na szczęście Jonathan zorientował się w sytuacji: Podprowadzę pana kawałek.Ruszyliśmy po omacku.Cudownym zrządzeniem losu nie przewróciłem się ani razu.Szeleszcząc trawą i zawadzając butami o jakieś występy, drapałem się pod górę za towarzyszem.W końcu zatrzymał się. Niech się pan tu położy, doktorze.Na lewo ma pan Piotra, na prawo pana Gordona.Jak sięrozjaśni, łatwo ich będzie zauważyć.Idę skontrolować posterunki.Przysiadłem w trawie, nadal nic dokoła nie widząc.Ani rąbka księżyca, ani jednej gwiazdynad głową.Przenikliwe zimno.Czułem, jak drętwieją mi nogi, ręce i ramiona.Gdzieś z odległejczarnej dali dobiegały wysokie tony szczekających kojotów.Przetarłem oczy.Nie-przenikliwaciemność powoli, bardzo powoli przechodziła w brudną szarość.Zbliżał się czas powrotu dolegowisk nocnych łowców.Rozjaśniło się, tak że zerknąwszy raz w prawo, raz w lewo mogłem, choć z trudem,rozpoznać ciemne sylwetki Karola i Piotra.Postanowiłem zbadać, co znajduje się przede mną.Czołgając się dotarłem do miejsca, w którym głowa moja znalazła się nad pustką, a wysuniętedłonie trafiły w próżnię.Spojrzałem w dół.Zamglona przestrzeń spadała pionowo kuciemniejszej płaszczyznie.Urwisko.Cofnąłem się i przy warowałem za jakimś skalistymwystępem.Niespodziewanie począł kropić drobniutki, zimny deszczyk.Tego jeszcze brakowało! Ale jużdostrzegłem poprzez drżącą kurtynę wilgoci daleki obszar zielonkawej równiny, poznaczonejrzadkimi kępkami czarnych drzew i krzewów.Podpełzłem znów do krawędzi.Szarożółta ścianaurwiska nie była tak stroma, jak mi się w ciemności wydawało.Zręczny piechur, chwytając sięsterczących gdzieniegdzie głazów, mógł się tędy wspiąć.Któż jednak chciałby się tędy wspinaćmając nie opodal gładką przestrzeń prerii? Dokoła było cicho i spokojnie.Deszczyk wciąż siąpił.Miałem już mokre spodnie, strugi wilgoci ciekły mi za kołnierz, potwarzy, po rękach.Postanowiłem porozumieć się z Karolem.Dalsze czuwanie nie miało przecieżsensu.Cofnąłem się jeszcze dalej, za mały krzaczek, którego liście nieco osłoniły mi głowę.Iwówczas usłyszałem delikatny szmer.Nastawiłem uszu.Po paru sekundach szmer powtórzył się.Znowu cisza.I znów, po raz trzeci, ten sam odgłos.Zapomniałem o deszczu, o niewygodnej pozycji, o wodzie lejącej się po plecach.Po chwiliujrzałem ponad zdzbłami skąpej trawy, porastającej samą krawędz urwiska, czarny, lśniący odwilgoci węzeł włosów.Serce zabiło mi mocniej.Rozprostowałem i skurczyłem zgrabiałe palce rąk.Dostrzegłem jużczoło, oczy, wystające kości policzkowe.Dłonie wojownika wsparły się na krawędzi.Uniósł się do połowy piersi.Jeszcze sekunda, azauważy mnie.Nie czekałem dłużej.Zerwałem się jednym potężnym skokiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]