[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Boi się.Powiedział, abyśmy udali się do Świętego Bartłomieja jeszcze dziś.To dobra pora, skoro Rich zostanie wzięty na przesłuchanie.Chce, abyśmy otworzyli grób.— Rzekłszy to, Barak opadł na poduszki.Zauważyłem, że twarz mu poszarzała pod opalenizną.Wydarzenia ostatniej nocy odcisnęły swoje piętno nawet na człowieku tak silnym jak on.—Jak twoje ramię? — spytałem.—Nadal boli, jednak czuję się lepiej.A wy, panie?—Tak samo.Wytrzymam.— Zastanowiłem się przez chwilę.Jeśli miałem się udać do Świętego Bartłomieja, chciałem to uczynić sam.Gdyby w trumnie St Johna ukryto odrobinę ognia greckiego, mógłbym go później zabrać do Guya.Wiedziałem, że Barak zaniesie go wprost do Cromwella.—Sam pojadę do Świętego Bartłomieja — rzekłem, czując, że serce wali mi gwałtownie.Spojrzał na mnie zaskoczony.—Wyglądacie gorzej ode mnie.—Odpocząłem na górze — skłamałem — ty zaś musiałeś stawić czoło gniewowi hrabiego.Pozwól mi pojechać samemu.—A jeśli Toky czyha gdzieś w pobliżu?—Nic mi się nie stanie.Zawahał się przez chwilę, lecz ku memu zaskoczeniu rozluźnił się i jeszcze bardziej zagłębił w poduszkach.—Zgoda.Dobry Boże, jeszcze nigdy nie byłem taki zmęczony.Hrabia rzekł, że jejmość Neller poniesie karę za swoją zdradę, gdy to wszystko się skończy.—Dobrze.Poproszę Simona, aby przyniósł ci piwa.Wrócę przed zmrokiem.—W porządku.— Zaśmiał się.— Chłopak uważa mnie za najemnika.Wypytuje, co robię dla lorda Cromwella, czy posyła mnie do walki.—Tym razem posłał nas obu.Poproszę Simona, aby nie zwracał ci głowy.—Nie przeszkadza mi.— Spojrzał na mnie.— Powodzenia.Wyszedłem z salonu i zatrzymałem się w korytarzu.Ulżyłomi, gdy Barak tak łatwo się zgodził, jednak ogarnęło mnie poczucie winy.Najwyraźniej mi ufał.Wątpię, czy tydzień wcześniej zgodziłby się posłać mnie samego w taką misję.Jechałem w stronę Smithfield cichymi uliczkami zalanymi popołudniowym skwarem.Kiedy skręciłem na otwarte pole, minął mnie wóz kierowany przez staruszka o twarzy zasłoniętej szmatą.Na furze wznosiła się sterta starych kości, fragmenty klatki piersiowej, ostre kości miednicy, golenie i szyderczo uśmiechnięte czaszki.Pomiędzy doczesnymi szczątkami leżały fragmenty zbutwiałych płócien.Przejeżdżając obok fury, poczułem wilgotną, niezdrową woń grobu.Wiedziałem, że szkielety z cmentarzy klasztornych wywożono ma mokradła Lambeth i po cichu wyrzucano.Te musiały pochodzić z dawnego opactwa Świętego Bartłomieja.Miałem nadzieję, że przybędę na czas.Rich wspomniał, że dopiero za kilka dni dotrą do cmentarza szpitalnego.Spiąłem Genesis ostrogami i pomknąłem przez Smithfield, czując przyjemny wiaterek na twarzy.Zauważyłem, że mimo wyparcia się herezji przez anabaptystów stos stał nadal z żelaznymi kajdanami zwisającymi ze słupa niczym ponure przypomnienie jego przeznaczenia.Czujny młodzieniec, nowy strażnik sądowy pilnujący bramy, zapytał o cel mojej wizyty.Zakląłem, przypominając sobie, że Barak ma pieczęć Cromwella, lecz prawnicza szata i wzmianka o hrabim wystarczyły, aby mnie przepuścił.Zapytałem o postępy prac przy likwidacji cmentarza.Spojrzałzdumiony i oznajmił, iż właśnie rozpoczęto rozkopywanie grobów przyszpitalnego cmentarzyska.Zawołał innego strażnika, starszego utykającego mężczyznę o zapadniętych policzkach, aby wskazałmi to miejsce.Staruszek powiódł mnie labiryntem uliczek, między budynkami, które zostały zniszczone lub oczekiwały na przekształcenie w domy mieszkalne.Przeszliśmy wzdłuż Little Britain Street na pole rozciągające się za klasztornym szpitalem.—Czy roboty są zaawansowane? — zapytałem.—Zaczęli wczoraj — mruknął strażnik.— Trzeba przekopać setki grobów.Podła robota.Odór trupów może wywołać zarazę.—Jadąc tutaj, widziałem wóz pełen kości.—Robotnicy nie mają szacunku dla zmarłych.Przypomniałem sobie czasy, gdy walczyłem we Francji.Ciała walały się wokół pozbawione chrześcijańskiego pochówku.— Przeżegnał się.Uśmiechnąłem się ponuro.—Mój stajenny chce zostać żołnierzem.—Głupiec.— Staruszek ściszył głos, gdy znaleźliśmy się za rogiem.— Jesteśmy na miejscu.Strzeż się tych robotników, panie.To niebezpieczni ludzie.Widok, który ukazał się moim oczom, przypominał scenę z dawnych obrazów Sądu Ostatecznego.Robotnicy rozkopywali szeroki cmentarz pełen kamieni nagrobnych.Słońce zaczęło się chylić ku zachodowi za budynkiem dawnego szpitala, oświetlając widok ognistymi promieniami barwy ochry.Mężczyźni pracowali metodycznie.Po wykopaniu trumny dwaj robotnicy ułożyli ją na stole ustawionym na kozłach, przy którym siedział urzędnik sądowy w długiej szacie w towarzystwie sekretarza.Otworzyli trumnę pod bacznym okiem urzędnika, który podniósł się i zajrzał do środka, by po chwili skinąć głową.Robotnicy zabrali kości, rzucając je na oczekującą w pobliżu furę.Sekretarz podniósł mały przedmiot i położył go przed urzędnikiem.Trwała właśnie krótka przerwa na posiłek.Grupka robotników grała w piłkę ludzką czaszką, kopiąc ją, gdzie popadnie.Jeden z mężczyzn uderzył z taką siłą, że poszybowała daleko i rozbiła się w drobny mak o kamień nagrobny.Robotnicy zarechotali.Staruszek pokręcił głową i poprowadził mnie do urzędnika, który rzucił mi chłodne spojrzenie.Był to mały pulchny człowieczek z wydętymi wargami i niewielkimi, patrzącymi przenikliwie oczkami — ucieleśnienie funkcjonariusza sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów.—Jak mogę wam pomóc, kolego? — spytał.—Przysyła mnie lord Cromwell.Nadzorujesz pan te prace?Zawahał się.—Tak, jestem Paul Hoskyn z sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów.— Skinął głową starszemu mężczyźnie.— Możesz odejść, Hogge [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •