[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy jednak wchodzimy do środka, nie mamy żadnych wątpliwości, gdzie się znaleźliśmy.Mówi nam o tym przenikliwy zapach, poza tym jest cicho i głucho.Z biura wychodzi do nas rudawy,lekko łysiejący mężczyzna i wita się.To John.Steve podaje murękę i mówi, kim jestem.John patrzy na mnie trochę kpiąco.— Jest pan pewny, że tego właśnie pan chce? Osobiście odradzam.Potakująco kiwam głową.Nie mam ochoty na rozmowę.Mojawytrzymałość ma swoje granice i czuję, że jestem prawie u kresu.Pobyt w kostnicy, w której przechowywani są moi najbliżsi, robiswoje.— Czy widział pan już kiedyś spalone ludzkie zwłoki?Znowu kiwam głową.Muszę być bardzo blady, ponieważ Johnproponuje, żebyśmy usiedli na fotelach w poczekalni.Siadamy.Czuję, że powinienem coś powiedzieć, ale nie mam ochoty opowiadać mu o odwiedzinach Berta.John z pewnością nasłuchał się już takich historii.Ograniczam się do odpowiedzi na pytania.— To było podczas drugiej wojny światowej.Pomagałem wyciągać zwłoki ze spalonych czołgów, niemieckich i amerykańskich.Wiem, jak to wygląda.Głównie pamiętam ten zapach.— To nie będzie to samo.To pańska rodzina, a nie obcy czywręcz nieprzyjaciele.Musiałem spryskać ciała formaldehydem,żeby nie cuchnęły i żeby zwolnić proces rozkładu.A ponieważprzechowujemy je tak długo, musimy trzymać je w lodówkach.Dlatego, między innymi, były u koronera — w naszych lodówkach zabrakło miejsca.— Rozumiem.Rozumiem, ale zaczynam mieć już tego wszystkiego dosyć.Chcę się wycofać.Po kolorze twarzy Steve'a poznaję, że on też115doszedł do podobnego wniosku.Nastawiam aparat i wstaję.Steve też wstaje.John podnosi się z fotela.Prowadzi nas wąskim korytarzem na tyły budynku.Na samym końcu są drzwi.Domyślam się, że tędy wnosi się zwłoki, żeby oszczędzać wrażeń ludziommieszkających w sąsiedztwie.Wchodzimy w ostatnie drzwi po prawej stronie.Jakiś przenikliwy odór miesza się z zapachem chemikaliów.Przypomina mi to zajęcia z biologii na uniwersytecie.W pomieszczeniu znajdująsię cztery stoły, jeden mały, zaraz przy wejściu, nieco dalej drugimały, a w głębi dwa duże.Każdy stół przykryty jest nieprzemakalnym materiałem, z jednej strony czarnym, z drugiej żółtym.John chwyta za brzeg płachty okrywającej pierwszy mały stółi odwraca się do nas.— Czeka was ciężka przeprawa.Jak będziecie mieli dosyć,po prostu dajcie znak.Nakryję je z powrotem i wyjdziemy stąd.Milknie i bacznie nam się przygląda.— Pierwsza jest ta, która najmniej się spaliła, niemowlę.Obaj ze Steve'em cofamy się trochę, a John powoli, delikatniezdejmuje okrycie.W pierwszym momencie przychodzi mi namyśl, że identycznie wyglądały ciała wykopane w Pompei i Herkulanum.Jest zupełnie białe i rysy twarzy są zatarte, mimo to nie ma najmniejszych wątpliwości, że to zwłoki małej dziewczynki.Lewa stopa, złamana tuż powyżej kostki, wisi na strzępku czegoś,co kiedyś było ciałem.Tu i ówdzie widnieją zwęglone partie,których nie pokrył formaldehyd.Steve i ja patrzymy po sobie.Obaj ciężko oddychamy.Johnbacznie nas obserwuje.— Mam ją zakryć?Wydaje mi się, że dam sobie radę.Obracam się do Steve'a.Kiwagłową.Zakładam, że jego kiwnięcie oznacza, żebyśmy brali się doroboty, ale nie jestem pewny.Ręce mi się tak trzęsą, że mamkłopoty z nastawieniem aparatu i skierowaniem go na ciało dziecka.Czuję, że łzy ciekną mi po policzkach.Jest takie niepodobne doMii, którą pamiętam.Kiedy widziałem ją po raz ostatni, siedziałana kolanach Kate i uśmiechała się do mnie przez szybę samochodu.116Trudno uwierzyć, że to jedna i ta sama osoba.Robię zdjęcia z boku, potem z góry, pochylając się nad stołem i wdychając świdrującypłuca odór rozkładającego się ciała i chemikaliów.Steve robi tosamo.John przykrywa Mię i wyprowadza nas na korytarz.— Słuchajcie, nie mam pojęcia, dlaczego to robicie, ale niepotrzebuję tutaj kolejnych zwłok.Pchacie się w coś, co was przerasta.Ja tu pracuję, ale wątpię, żebym się zdobył na robienie zdjęć swojej rodzinie, gdyby przytrafiło mi się coś tak okropnego.Opieramy się plecami o ścianę korytarza, głęboko oddychamyi próbujemy dojść do siebie.Mam wrażenie, że tylko siłą wolipowstrzymuję się przed zwymiotowaniem.— Nic nam nie będzie.To po prostu niełatwe.Bardzo zależynam na tych zdjęciach.To jedyne, co nam pozostanie po najbardziej kochanych ludziach pod słońcem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Kiedy jednak wchodzimy do środka, nie mamy żadnych wątpliwości, gdzie się znaleźliśmy.Mówi nam o tym przenikliwy zapach, poza tym jest cicho i głucho.Z biura wychodzi do nas rudawy,lekko łysiejący mężczyzna i wita się.To John.Steve podaje murękę i mówi, kim jestem.John patrzy na mnie trochę kpiąco.— Jest pan pewny, że tego właśnie pan chce? Osobiście odradzam.Potakująco kiwam głową.Nie mam ochoty na rozmowę.Mojawytrzymałość ma swoje granice i czuję, że jestem prawie u kresu.Pobyt w kostnicy, w której przechowywani są moi najbliżsi, robiswoje.— Czy widział pan już kiedyś spalone ludzkie zwłoki?Znowu kiwam głową.Muszę być bardzo blady, ponieważ Johnproponuje, żebyśmy usiedli na fotelach w poczekalni.Siadamy.Czuję, że powinienem coś powiedzieć, ale nie mam ochoty opowiadać mu o odwiedzinach Berta.John z pewnością nasłuchał się już takich historii.Ograniczam się do odpowiedzi na pytania.— To było podczas drugiej wojny światowej.Pomagałem wyciągać zwłoki ze spalonych czołgów, niemieckich i amerykańskich.Wiem, jak to wygląda.Głównie pamiętam ten zapach.— To nie będzie to samo.To pańska rodzina, a nie obcy czywręcz nieprzyjaciele.Musiałem spryskać ciała formaldehydem,żeby nie cuchnęły i żeby zwolnić proces rozkładu.A ponieważprzechowujemy je tak długo, musimy trzymać je w lodówkach.Dlatego, między innymi, były u koronera — w naszych lodówkach zabrakło miejsca.— Rozumiem.Rozumiem, ale zaczynam mieć już tego wszystkiego dosyć.Chcę się wycofać.Po kolorze twarzy Steve'a poznaję, że on też115doszedł do podobnego wniosku.Nastawiam aparat i wstaję.Steve też wstaje.John podnosi się z fotela.Prowadzi nas wąskim korytarzem na tyły budynku.Na samym końcu są drzwi.Domyślam się, że tędy wnosi się zwłoki, żeby oszczędzać wrażeń ludziommieszkających w sąsiedztwie.Wchodzimy w ostatnie drzwi po prawej stronie.Jakiś przenikliwy odór miesza się z zapachem chemikaliów.Przypomina mi to zajęcia z biologii na uniwersytecie.W pomieszczeniu znajdująsię cztery stoły, jeden mały, zaraz przy wejściu, nieco dalej drugimały, a w głębi dwa duże.Każdy stół przykryty jest nieprzemakalnym materiałem, z jednej strony czarnym, z drugiej żółtym.John chwyta za brzeg płachty okrywającej pierwszy mały stółi odwraca się do nas.— Czeka was ciężka przeprawa.Jak będziecie mieli dosyć,po prostu dajcie znak.Nakryję je z powrotem i wyjdziemy stąd.Milknie i bacznie nam się przygląda.— Pierwsza jest ta, która najmniej się spaliła, niemowlę.Obaj ze Steve'em cofamy się trochę, a John powoli, delikatniezdejmuje okrycie.W pierwszym momencie przychodzi mi namyśl, że identycznie wyglądały ciała wykopane w Pompei i Herkulanum.Jest zupełnie białe i rysy twarzy są zatarte, mimo to nie ma najmniejszych wątpliwości, że to zwłoki małej dziewczynki.Lewa stopa, złamana tuż powyżej kostki, wisi na strzępku czegoś,co kiedyś było ciałem.Tu i ówdzie widnieją zwęglone partie,których nie pokrył formaldehyd.Steve i ja patrzymy po sobie.Obaj ciężko oddychamy.Johnbacznie nas obserwuje.— Mam ją zakryć?Wydaje mi się, że dam sobie radę.Obracam się do Steve'a.Kiwagłową.Zakładam, że jego kiwnięcie oznacza, żebyśmy brali się doroboty, ale nie jestem pewny.Ręce mi się tak trzęsą, że mamkłopoty z nastawieniem aparatu i skierowaniem go na ciało dziecka.Czuję, że łzy ciekną mi po policzkach.Jest takie niepodobne doMii, którą pamiętam.Kiedy widziałem ją po raz ostatni, siedziałana kolanach Kate i uśmiechała się do mnie przez szybę samochodu.116Trudno uwierzyć, że to jedna i ta sama osoba.Robię zdjęcia z boku, potem z góry, pochylając się nad stołem i wdychając świdrującypłuca odór rozkładającego się ciała i chemikaliów.Steve robi tosamo.John przykrywa Mię i wyprowadza nas na korytarz.— Słuchajcie, nie mam pojęcia, dlaczego to robicie, ale niepotrzebuję tutaj kolejnych zwłok.Pchacie się w coś, co was przerasta.Ja tu pracuję, ale wątpię, żebym się zdobył na robienie zdjęć swojej rodzinie, gdyby przytrafiło mi się coś tak okropnego.Opieramy się plecami o ścianę korytarza, głęboko oddychamyi próbujemy dojść do siebie.Mam wrażenie, że tylko siłą wolipowstrzymuję się przed zwymiotowaniem.— Nic nam nie będzie.To po prostu niełatwe.Bardzo zależynam na tych zdjęciach.To jedyne, co nam pozostanie po najbardziej kochanych ludziach pod słońcem [ Pobierz całość w formacie PDF ]