[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrza³ dawnymi, drwi¹cymi oczyma, zaSmia³ siê w g³os rubasznie:- Na mi³y Bóg! - oficer z ciebie najsro¿szego kalibru, Olbromski Rafale! Co za koñ! co zastatura! Wyglancowali ciê, wyszwarcowali.Nie by³eS dawniej taki szczwany.Daleko zaje-dziesz! No, to i dobrze.- A có¿ waszmoSæ mySlisz? Obadwaj my z Krzysztofem na ludzi wyszli.Rwiatem rz¹dzimy!zamiast tu z wami wSród kup nawozu rz¹dy sprawowaæ.Ledwie imiê Krzysztofa pad³o, stary Trepka zmarszczy³ siê i zmarnia³ w sobie.Sta³ siê z nie-go w krótkiej chwili zgrzybia³y safandu³a.Jecha³ na swym wierzchowcu zgarbiony, z obwi-s³ymi rêkoma.- Krzysztofa, powiadasz?.Machn¹³ prêtem w powietrzu raz, drugi.Wskaza³ nim coS w polu.Potem w drugiej stronie,a gdy odwróci³ siê ku towarzyszowi, ukaza³ mu twarz niemal zdziecinnia³¹.- Nie ma Krzysia.-wypowiedzia³ z cicha jak gdyby sekret ¿a³osny.- No, tu go nie ma, bo jest we Swiecie.Wojuje.- Wojuje.- MieliScie te¿ od niego jakie wieSci?- Pisa³ z Pary¿a listek jeden, a potem nic ju¿, ani s³owa.Przys³ali tu gazetê francusk¹ z wia-domoSci¹, ¿e pu³k jego w Hiszpanii.I tyle wiemy.Wjechali w szerok¹ brzozow¹ alejê prowadz¹c¹ do dworu.Stare pnie, spodem czarne, wy¿ejSnie¿nobia³e, prêgowane jak marmur, nasunê³y siê przed oczy niby wierzeje goScinnie roz-warte, niby sienie.Prawie niepochwytny szum zwieszonych liSci wieSci³ dumê o tym, czegonic nie wyjawi krom niego, o uczuciach minionych.Ujechali ju¿ kilkaset kroków t¹ alej¹w milczeniu.Rafa³ obejrza³ siê poza siebie.Mia³ z³udzenie, pó³z³udzenie, niejasn¹ sensacjê cielesn¹, ¿ez dala ktoS jeszcze pêdzi na koniu w cwa³.Nie chcia³by tego przed sob¹ wyznaæ, ¿e ma na mySli Krzysztofa.By³o mu przykro i obmierx-le tym siê zajmowaæ.Wylot alei, jakoby okno pó³okr¹g³e u góry, otwiera³ sil w pola rozleg³e.Ciemniej¹ca w ³anach wielkim p³atem pszenica tworzy³a tam obraz niezrównany.Zaczêlichc¹c nie chc¹c przeb¹kiwaæ o zbo¿u, o urodzajach, o deszczach i rozprawiaj¹c jak dwajhreczkosieje s¹siaduj¹cy o miedzê, których nic zgo³a oprócz urodzaju wsianego zbo¿a nieobchodzi, wjechali na dziedziniec dworski.Jak¿e siê zmieni³! Pe³en by³ koni pod siod³emwojennym, z lekka tylko odpoprêgowanych, pe³en ¿o³nierzy, obiaduj¹cych po k¹tach z poSpie-chem, pe³en ¿o³dackiego krzyku.Okna we dworze pootwierane, drzwi na ganek szeroko roz-450 warte.S³ychaæ by³o muzykê, Spiew, oklaski.S³u¿ba lokajska i ¿o³nierze ordynansowi wbie-gali i wybiegali ze dworu.Obiad, naprêdce podany dla ksiêcia i jego Swity, ju¿ siê by³ skoñczy³.Wódz z kilku genera³a-mi by³ w ogrodowej altanie, gdzie toczono jak¹S naradê.M³odzi oficerowie nape³nili wielkisalon i przyleg³e pokoiki.Kiedy Trepka prowadz¹c pod rêkê Rafa³a wchodzi³ na ganek, ozwa-³y siê znowu tony starego pantaleonu.Pan pose³ puSci³ towarzysza do salonu, a sam na pal-cach przeszed³ sionkami w poprzek dworu na taras, z którego zstêpowa³o siê do ogrodu.Od-chodz¹c z poSpiechem, wskazywa³ gestami swój kostium arcygospodarski i srodze zachlapa-ne buty.Rafa³ wsun¹³ siê do salonu.Powiód³ oczyma po zgromadzonych.Jeden z m³odszych oficerków gra³.Panna Mery sta³a obok instrumentu.To samo pochylenieg³owy, ten sam wyraz twarzy.Oczy przymkniête.Podnios³a g³owê i zaczê³a Spiewaæ:La nuit tomboit dans la prairie,L Echos dormoit dans le vallon,Près du ruisseau chantoit Amélie.Nie by³o to Spiewanie podlotka, które by³ s³ysza³ przed laty, lecz piêkny g³os m³odej, za¿yw-nej i silnej kobiety.Powiod³a uroczymi oczyma po zgromadzeniu mê¿czyzn.Widaæ by³o ra-doSæ ¿ycia, si³ê serca i ¿¹dzê szczêScia we wzroku tym, s³ychaæ j¹ by³o w Spiewie.Ta pieSñskar¿y³a siê przed ca³ym pokrewnym Swiatem m³odoSci jakoby przed s¹dem przenikliwym,znaj¹cym istotê rzeczy i pe³nym sprawiedliwoSci, na pustkê i smutek tego domu, na goryczlat m³odych a samotnych.Skar¿y³a siê nie s³owem, lecz dxwiêkiem samym, szeregiem prze-dziwnych, muzyckich akcentów, a ca³e grono m³odzieñcze s³ucha³o jej w skupieniu ducha.Ani jeden ze s³uchaczów nie zosta³ obojêtny na te przejmuj¹ce skargi, na te samotne g³osyi okrzyki.Ale oto coS zadr¿a³o w melodii tej piosenki, zako³ysa³y siê tony od najwy¿szegouniesienia.Rafa³ podniós³ oczy i ujrza³ wbite w siebie dwie brylantowe strza³y oczu pannyMery.Uczu³ z rozkosz¹, ¿e to jego w³aSnie wita i pozdrawia dawna piosenka tym najwy¿-szym uniesieniem.USmiech radoSci, woniej¹cy blask szczêScia kwit³ na ustach Spiewaczki.W chwilê potem zdarzy³o siê Rafa³owi spojrzeæ na prawo.Tam, wSród kilku najwykwintniej-szych socjuszów ksiêcia, siedzia³ stary pan Cedro.Nie zmieni³y go prawie lata ubieg³e.Tasama piêkna, starcza twarz, ten sam wykwintny ruch g³owy, u³o¿enie r¹k i nóg.Siedzia³ w fo-telu z wdziêkiem lekkiego dandysa, uSmiecha³ siê tkliwie lub ³askawie, sztywnie i foremnietrzyma³ korpus i nogi.Spojrzenie, zarazem pob³a¿liwe i wynios³e, pada³o na goSci z pañskichoczu [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •