[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyszły mu namyśl słowa starego antykwariusza, cytowane z Hamleta: Biedny Yoricku, Yoricku!. Tostado ludzkie z pompą oddawało honory, na jakie stać je było, czemuś niewiadomemu, coprzed chwilą gotowe było zaniedbać i rzeczywiście lekceważyło.Na cmentarzu Raduskiumyślnie z daleka się trzymał od trumny, grobu i pani Marty.Ta ostatnia miała opiekunównie mało.Prowadził ją pod ramię z wielką i surową godnością najgrubszy co do objętości inajstarszy co do wieku reprezentant medycyny w Ażawcu, dr Falanty.Z drugiej strony Kosz-czycki, dalej piękny i młody antysemita dr Bydłower oraz inni żonaci i bezżenni przedstawi-ciele fakultetów.Pani Marta rozpaczała, jak się wydało Raduskiemu, w sposób niezupełnieszczery, efektowny i banalny.W czasie mowy kaznodziei, który rozrzewniał publicznośćwielokrotnym ubieraniem w klejnoty retorycznych myśli, że oto był człowiek żywy, byłdoktor medycyny, był małżonek, był ojciec dzieciom (kaznodzieja stale powtarzał to ojciecdzieciom , aczkolwiek Elżbietka była jedynym dziecięciem zmarłego), a oto teraz leży mar-twy trup, nic więcej, tylko pewne terytorium robactwa, pani Marta mdlała.Gdy wreszcietrumnę spuszczono na powrozach w głąb dołu, okropnie usiłowała rzucić się za nią, czemuadwokat Koszczycki z właściwą forsą przeszkodził.Pomysł owego rzucenia się w grób wydałsię Raduskiemu również kiedy indziej obmyślonym, jak to mówią, zrobionym szydełkowąrobotą.Dopiero gdy łopaty chłopów o kostropatych łbach i nieogolonych gębach poczęłyspychać na trumnę mokrą, cuchnącą glinę, twarz wdowy nagle przybrała wyraz głupi, nie-efektowny, wyraz strachu i boleści.I serce Raduskiego ów łoskot o wieko przeszył uczuciemnigdy nie doświadczonym, uczuciem wielkiego strachu, jakiemu człowiek podlega chybatylko topiąc się w wodzie.Władze ciała i wytężone palce nie znajdują żadnego przedmiotutwardego, nie znajdując nic, prócz żywiołu, który się złapać nie da! Wtedy także przemknąłsię w jego pamięci dziwny uśmiech doktora.A potem nastała obojętność.Wróciwszy z pogrzebu, Raduski udał się do mieszkania pani Marty, ale jej tam nie znalazł.Na cały tydzień wzięła ją do siebie żona grubego lekarza.Pan Jan zajął się odświeżaniem53lokalu, który przesiąkł niejako chorobą.Kazał go wietrzyć, zmieniać i zreformować.Wszyst-ko to czynił dla sprawienia pani Marcie niespodzianki, gdyż miał zamiar sprzeciwić się temu,żeby tam dłużej mieszkała.W ciągu tych kilku dni tęsknił za nią i nie mógł sobie znalezćmiejsca.Od chwili pogrzebu widział się z nią raz tylko, w parku miejskim.W krótkiej roz-mowie, przy starszych wyobrazicielach familii głośnego uzdrawiacza cierpiących, zdołał za-proponować wdowie, czy by nie chciała odbyć krótkiej, jednodniowej wycieczki do miejsco-wości, znanej mu z lat dziecinnych.Pani Marta zgodziła się w sposób nudnie bierny, a gdysię rozstawali, patrzyła mu w oczy z uśmiechem, który w nim stworzył nowe życie.Nazajutrz, około godziny ósmej rano, pan Jan stawił się przed chwilowym schronieniempani Marty w wynajętym powozie, umieścił w nim wdowę, doktorową Falantową i Elżbietkę,a sam wlazł na tak zwany kozioł.Gdy przejechali szosą o dziesięć wiorst drogi, Raduski kazałfurmanowi zjechać na boczny trakt piaszczysty.Poczynała się tam okolica pagórkowata, za-rośnięta na wielkich obszarach jałowcem.Przed oczyma jadących wznosiły się znaczne, niecopowydłużane wzgórza, obleczone w ciemne lasy, z głębi których szarzały tu i ówdzie osypi-ska głazów.Wehikuł sunął wolno po drodze, uginając się jednostajnie.Szprychy kół zbie-rały na siebie całe warstwy piasku, który sypał się ciągle z cichym szelestem.Zliczne, wesołesłońce stało nad krajem i ciągnąc z zarośli jałowcowych mocną woń żywicy, rozlewało ją wpowietrzu.Za wyższymi krzakami, na sinych cieniach, przecinających koleiny drogi, stałajeszcze rosa.Gdzieniegdzie, po żółtym tle piasku, niby plamy na skórze pantery, widać byłosiwo szare kępy wrzosów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Przyszły mu namyśl słowa starego antykwariusza, cytowane z Hamleta: Biedny Yoricku, Yoricku!. Tostado ludzkie z pompą oddawało honory, na jakie stać je było, czemuś niewiadomemu, coprzed chwilą gotowe było zaniedbać i rzeczywiście lekceważyło.Na cmentarzu Raduskiumyślnie z daleka się trzymał od trumny, grobu i pani Marty.Ta ostatnia miała opiekunównie mało.Prowadził ją pod ramię z wielką i surową godnością najgrubszy co do objętości inajstarszy co do wieku reprezentant medycyny w Ażawcu, dr Falanty.Z drugiej strony Kosz-czycki, dalej piękny i młody antysemita dr Bydłower oraz inni żonaci i bezżenni przedstawi-ciele fakultetów.Pani Marta rozpaczała, jak się wydało Raduskiemu, w sposób niezupełnieszczery, efektowny i banalny.W czasie mowy kaznodziei, który rozrzewniał publicznośćwielokrotnym ubieraniem w klejnoty retorycznych myśli, że oto był człowiek żywy, byłdoktor medycyny, był małżonek, był ojciec dzieciom (kaznodzieja stale powtarzał to ojciecdzieciom , aczkolwiek Elżbietka była jedynym dziecięciem zmarłego), a oto teraz leży mar-twy trup, nic więcej, tylko pewne terytorium robactwa, pani Marta mdlała.Gdy wreszcietrumnę spuszczono na powrozach w głąb dołu, okropnie usiłowała rzucić się za nią, czemuadwokat Koszczycki z właściwą forsą przeszkodził.Pomysł owego rzucenia się w grób wydałsię Raduskiemu również kiedy indziej obmyślonym, jak to mówią, zrobionym szydełkowąrobotą.Dopiero gdy łopaty chłopów o kostropatych łbach i nieogolonych gębach poczęłyspychać na trumnę mokrą, cuchnącą glinę, twarz wdowy nagle przybrała wyraz głupi, nie-efektowny, wyraz strachu i boleści.I serce Raduskiego ów łoskot o wieko przeszył uczuciemnigdy nie doświadczonym, uczuciem wielkiego strachu, jakiemu człowiek podlega chybatylko topiąc się w wodzie.Władze ciała i wytężone palce nie znajdują żadnego przedmiotutwardego, nie znajdując nic, prócz żywiołu, który się złapać nie da! Wtedy także przemknąłsię w jego pamięci dziwny uśmiech doktora.A potem nastała obojętność.Wróciwszy z pogrzebu, Raduski udał się do mieszkania pani Marty, ale jej tam nie znalazł.Na cały tydzień wzięła ją do siebie żona grubego lekarza.Pan Jan zajął się odświeżaniem53lokalu, który przesiąkł niejako chorobą.Kazał go wietrzyć, zmieniać i zreformować.Wszyst-ko to czynił dla sprawienia pani Marcie niespodzianki, gdyż miał zamiar sprzeciwić się temu,żeby tam dłużej mieszkała.W ciągu tych kilku dni tęsknił za nią i nie mógł sobie znalezćmiejsca.Od chwili pogrzebu widział się z nią raz tylko, w parku miejskim.W krótkiej roz-mowie, przy starszych wyobrazicielach familii głośnego uzdrawiacza cierpiących, zdołał za-proponować wdowie, czy by nie chciała odbyć krótkiej, jednodniowej wycieczki do miejsco-wości, znanej mu z lat dziecinnych.Pani Marta zgodziła się w sposób nudnie bierny, a gdysię rozstawali, patrzyła mu w oczy z uśmiechem, który w nim stworzył nowe życie.Nazajutrz, około godziny ósmej rano, pan Jan stawił się przed chwilowym schronieniempani Marty w wynajętym powozie, umieścił w nim wdowę, doktorową Falantową i Elżbietkę,a sam wlazł na tak zwany kozioł.Gdy przejechali szosą o dziesięć wiorst drogi, Raduski kazałfurmanowi zjechać na boczny trakt piaszczysty.Poczynała się tam okolica pagórkowata, za-rośnięta na wielkich obszarach jałowcem.Przed oczyma jadących wznosiły się znaczne, niecopowydłużane wzgórza, obleczone w ciemne lasy, z głębi których szarzały tu i ówdzie osypi-ska głazów.Wehikuł sunął wolno po drodze, uginając się jednostajnie.Szprychy kół zbie-rały na siebie całe warstwy piasku, który sypał się ciągle z cichym szelestem.Zliczne, wesołesłońce stało nad krajem i ciągnąc z zarośli jałowcowych mocną woń żywicy, rozlewało ją wpowietrzu.Za wyższymi krzakami, na sinych cieniach, przecinających koleiny drogi, stałajeszcze rosa.Gdzieniegdzie, po żółtym tle piasku, niby plamy na skórze pantery, widać byłosiwo szare kępy wrzosów [ Pobierz całość w formacie PDF ]