[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W spisie abonentów z Doddingsley są tylkodwie gospody: WinneGrono iWesoły Woznica.-Notak!- ucieszyłam się.-Chodzi mi oWesołegoWoznicę.; "RL" byłoproduktem osadu na dniemejpamięci.-Podaję numer: Doddingsleydwa-trzy - powiedziałatelefonistka.- Proszę go sobie zapisać.- Dziękuję bardzo - wymamrotałam, a w słuchawce rozległ się już sygnałpołączenia.-Doddingsley dwa-trzy, Wesoły Woznica, słucham.Cleaver z tej strony.Cleaver,jak się domyśliłam, musiał byćwłaścicielem.- Chciałabym prosić do telefonu pana Pembertona.Tobardzo ważne.Wiedziałam z doświadczenia, że sprawy niecierpiącezwłokinawetpotencjalne są najlepszym sposobem napokonywanie barier.- Nie ma go odpowiedział Cleaver.-O mój Boże!-zmartwiłam się nieco przesadnie.-Znów go nie zastałam.Czy mógłby pan powiedzieć mi, kiedy wyjechał, bo nie wiem, kiedymożna sięgo spodziewać?Flawio, pomyślałam, powinnaś zasiadać w parlamencie.-Wyjechał w sobotę rano.Przed dwoma dniami.- Och,bardzopanu dziękuję wydyszałamgardłowogłosem, który,jakprzypuszczałam, zmyliłby nawet papieża.-Jest pan strasznie miły.Rozłączyłam się i odłożyłam słuchawkę na widełki takdelikatnie, jakświeżo wyklute pisklę.- Na co ty sobie pozwalasz!- Usłyszałam zaplecamiprzytłumiony głos.Odwróciłam się na pięcie i stanęłamoko w oko z Felą,którazasłaniała apaszką dolnąpołowę twarzy.- Na co tysobie pozwalasz!powtórzyła.Wiesz doskonale, że nie wolno ci używaćtegoinstrumentu.- Pomówmy o tobie- odparowałam.- Czyżbychwycił mróz?Fela rzuciła sięna mnie, wypuszczając z dłoni apaszkęi odsłaniającczerwone,napuchnięte wargi, będące lustrzanymodbiciem drugiego końcakameruńskiego mandryla.Wpadłam w tak wielkie zdumienie, że niebyłam w stanie wybuchnąćśmiechem.Trujący bluszcz, który dodałam do jej szminki, sprawił, że usta Feli przypominały wulkanPopocatćpetl.Mój eksperyment się powiódł!Fanfary i oklaski!Nie miałamjednak czasu/żeby opisać wyniki.Notesmusi zaczekać.Maximilian, w brunatnym garniturzew kratkę, przycupnąłnakrawędzi kamiennego końskiego koryta,którestało w cieniu krzyżaprzyrynku.Machał maleńkimi stóp"kami w powietrzu, zupełnie jak Humpty Dumpty,Był tak.mały, że omal go nie zauważyłam.- Haroo,mon vieux!Flawia!- krzyknął, a ja zahamowałam gwałtownie, zatrzymującGladys tuż przedczubkamijego lakierków.Znów mnie przyłapał.Zatem trzeba to wykorzystać jak najlepiej.-Witam, panieMax- skłoniłam się.- Mam pytanie.- Ho, ho, ho!- zdziwił się.-Tak po prostu, pytanie!Bez żadnych wstępów.Bez rozmowy o pogodzie i siostrach?Bezpodzielenia się plotkami z największych salkoncertowych?- No cóż.- odrzekłam nieco zawstydzona.-Słuchałam w radiu Mikado.-I co?Czy zwróciłaś uwagę na dynamikę?Wiesz, zawszezastanawiała mnie niepokojącatendencja odtwóf"cówdowykrzykiwania partii z dzieł Gilberta i Sullivan-- Przeżyłam oświecenie wyznałam.-Aha!Musisz mi o tym opowiedzieć.Kochany Arthurskomponował najwznioślejsze partie muzyczne,jakiekie"dykolwiek napisano na tejmonarchistycznej wyspie: wezmytakiOstatni akord.Panowie G i S niezmiernie i niezmiennie mnie fascynują.Czy wiesz,żeich nieśmiertelne partnerstwo legło w gruzach po sporze ocenę dywanu?Spojrzałam na niego, żeby przekonać się, czy mnie nie nabiera,alemówiłpoważnie.- Rzecz jasna, umieram wprost z ciekawości i chciałbymcię wysondować,moja droga Flawio, na temat ostatnichnieprzyjemnych wydarzeń, jakiemiały miejsce w Buckshaw, ale jestem świadom, że masz po trzykroćzapieczętowane usta nakazami skromności, lojalności i praworządności,choć niekoniecznie w takim akurat porządku.Czy mamrację?Kiwnęłam głową.- Zatem,jak brzmi pytanie, które chcesz zadać wyroczni?-Czy uczył się pan w Greyminster?Max zatrzepotał łokciami jak kanarek.- OBoże, nie.Obawiamsię, żemoja edukacjanie przebiegała wtak wspaniałych murach,powiem więcej, odbywała się głównie za murami na kontynencie, akonkretniew Paryżu.Natomiast mój kuzyn Lombard jest starymgreyminsterczykiem.Zawsze bardzodobrzewyraża sięo tym miejscu, o ile nie gra akuratnawyścigach czy wwista u Montforta.- Czy wspominał kiedyś o dyrektorzetej szkoły,doktorzeKissingu?-Filatelistycznym obsesjonacie?Och, moja droga,rzadko zdarza mu się mówić o kimkolwiek innym.Ten starszy dżentelmenstał się jego bohaterem.Lombard uważa,że wszystko mu zawdzięcza i choć nie ma wiele, to.sama rozumiesz.- Niesądziłam, żejeszcze żyje, to znaczy, doktor Kissing.Musi być bardzo stary, prawda?Założyłabym się o wszystko, że zmarł przed wiekami.- Więc wszystko byś straciła!- zachichotał Max.-Codo pensa!Rook'sEnd byłowciśnięte jak w piernatmiędzywzniesienia SquiresHill ijack 0'Lantern.To drugie było ciekawym elementem krajobrazu - z daleka przypominałokurhan z epoki żelaza, az bliska okazywało się znaczniewyższe iwyrzezbione przez przyrodęw kształcie czaszki.Wjechałam na Gladys w Pooker's Lane - alejkę biegnącą wzdłuższczęki Jack 0'Lantern, czyli wschodniejkrawędzi wzgórza.Alejkę iwjazd do Rook's End zamykałygęste żywopłoty.Za tymizapomnianymi pozostałościami wcześniejszejepokirozciągały się w trzech kierunkach - na wschód, zachódi południetrawniki,zaniedbane i najeżone chwastami.Mimo świecącego słońca nad nieskoszoną trawąwisiały cienie mgły.Tu iówdzie z szerokichtrawnikówwyrastały olbrzymie smutne buki,których masywne pniei opadające gałęzie zawsze przypominały miprzygnębionesłonie wędrujące samotnie przez afrykański busz.Podbukami ujrzałam dwie starożytne damy, zajętegorączkowądyskusją, jakby spierały sięo to, która z nichma zagrać rolęlady Makbet.Jedna z nich ubrana byław przezroczystymuślinowy peniuar iczepek,jakby wprostz XVIII wieku, a druga, w obszernej jaknamiot sukni,miała w uszachmosiężne kolczyki wielkości talerzy.Opodalwznosiłsię dom, z rodzaju tych, jakie romantycznie określasię "dworem".Kiedyś był siedzibąrodową de Laceyów, którym Bishop's Laceyzawdzięczało swą nazwę (iktórzy pono bylidaleko spokrewnieniz deLuce'ami), pózniej przeszedłw ręce pomysłowegoibogatego, hugenockiegokupca bławatnego, by stać sięwreszcie tym, czym był dzisiaj- prywatnymszpitalem,nazywanym uparcieprzez Dafi "Samotnią".Szkoda, żejej ze mną nie było.Dwa zakurzone auta zaparkowane obok siebienafrontowymdziedzińcu świadczyły obraku personelui gości.Oparłam Gladys o starożytną araukarię i popokrytychmchem, ospowatychschodkach wspięłam się do drzwi.Wypisana ręcznietabliczka głosiła: "Proszę dzwonić".Pociągnęłam za emaliowaną rączkę.Gdzieś w środku rozległosię głuche dzwonienie, jakby krowich dzwonkówwzywających na Anioł Pański.Dzwonki te oznajmiły o moimprzybyciu nieznajomym osobom.Kiedy nic się nie stało, gdy ucichły,zadzwoniłam ponownie.Po drugiej stronie trawnikadwie starsze paniezaczęły bawić się wpodwieczorek zachowywały się wobęc siebie bardzo wytwornie, odginałypaluszki i nalewały herbatę do niewidzialnych filiżanek.Przystawiłam ucho do masywnych drzwi, ale nie usłyszałamniczego,oprócz szumu,który musiał byćodgłosem oddychającejbudowli.Pchnęłam, skrzydło drzwi i weszłam do środka.W nozdrza uderzył mnie osobliwy zapachtego miejsca: mieszaninakapusty,gumowych poduszek, brudnejwody po zmywaniu naczyń iśmierci.Pod nim,niczympodszewka, unosił się ostrysmród środkadezynfekującego, którym przecierano podłogi sądząc po zapachu,był tochlorek dimetylobenzyloamonowy, który zalatywałniespodziewaniegorzkimi migdałami, zupełnie jak kwaspruski, którym wykańcza sięmorderców w amerykańskichkomorach gazowych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.- W spisie abonentów z Doddingsley są tylkodwie gospody: WinneGrono iWesoły Woznica.-Notak!- ucieszyłam się.-Chodzi mi oWesołegoWoznicę.; "RL" byłoproduktem osadu na dniemejpamięci.-Podaję numer: Doddingsleydwa-trzy - powiedziałatelefonistka.- Proszę go sobie zapisać.- Dziękuję bardzo - wymamrotałam, a w słuchawce rozległ się już sygnałpołączenia.-Doddingsley dwa-trzy, Wesoły Woznica, słucham.Cleaver z tej strony.Cleaver,jak się domyśliłam, musiał byćwłaścicielem.- Chciałabym prosić do telefonu pana Pembertona.Tobardzo ważne.Wiedziałam z doświadczenia, że sprawy niecierpiącezwłokinawetpotencjalne są najlepszym sposobem napokonywanie barier.- Nie ma go odpowiedział Cleaver.-O mój Boże!-zmartwiłam się nieco przesadnie.-Znów go nie zastałam.Czy mógłby pan powiedzieć mi, kiedy wyjechał, bo nie wiem, kiedymożna sięgo spodziewać?Flawio, pomyślałam, powinnaś zasiadać w parlamencie.-Wyjechał w sobotę rano.Przed dwoma dniami.- Och,bardzopanu dziękuję wydyszałamgardłowogłosem, który,jakprzypuszczałam, zmyliłby nawet papieża.-Jest pan strasznie miły.Rozłączyłam się i odłożyłam słuchawkę na widełki takdelikatnie, jakświeżo wyklute pisklę.- Na co ty sobie pozwalasz!- Usłyszałam zaplecamiprzytłumiony głos.Odwróciłam się na pięcie i stanęłamoko w oko z Felą,którazasłaniała apaszką dolnąpołowę twarzy.- Na co tysobie pozwalasz!powtórzyła.Wiesz doskonale, że nie wolno ci używaćtegoinstrumentu.- Pomówmy o tobie- odparowałam.- Czyżbychwycił mróz?Fela rzuciła sięna mnie, wypuszczając z dłoni apaszkęi odsłaniającczerwone,napuchnięte wargi, będące lustrzanymodbiciem drugiego końcakameruńskiego mandryla.Wpadłam w tak wielkie zdumienie, że niebyłam w stanie wybuchnąćśmiechem.Trujący bluszcz, który dodałam do jej szminki, sprawił, że usta Feli przypominały wulkanPopocatćpetl.Mój eksperyment się powiódł!Fanfary i oklaski!Nie miałamjednak czasu/żeby opisać wyniki.Notesmusi zaczekać.Maximilian, w brunatnym garniturzew kratkę, przycupnąłnakrawędzi kamiennego końskiego koryta,którestało w cieniu krzyżaprzyrynku.Machał maleńkimi stóp"kami w powietrzu, zupełnie jak Humpty Dumpty,Był tak.mały, że omal go nie zauważyłam.- Haroo,mon vieux!Flawia!- krzyknął, a ja zahamowałam gwałtownie, zatrzymującGladys tuż przedczubkamijego lakierków.Znów mnie przyłapał.Zatem trzeba to wykorzystać jak najlepiej.-Witam, panieMax- skłoniłam się.- Mam pytanie.- Ho, ho, ho!- zdziwił się.-Tak po prostu, pytanie!Bez żadnych wstępów.Bez rozmowy o pogodzie i siostrach?Bezpodzielenia się plotkami z największych salkoncertowych?- No cóż.- odrzekłam nieco zawstydzona.-Słuchałam w radiu Mikado.-I co?Czy zwróciłaś uwagę na dynamikę?Wiesz, zawszezastanawiała mnie niepokojącatendencja odtwóf"cówdowykrzykiwania partii z dzieł Gilberta i Sullivan-- Przeżyłam oświecenie wyznałam.-Aha!Musisz mi o tym opowiedzieć.Kochany Arthurskomponował najwznioślejsze partie muzyczne,jakiekie"dykolwiek napisano na tejmonarchistycznej wyspie: wezmytakiOstatni akord.Panowie G i S niezmiernie i niezmiennie mnie fascynują.Czy wiesz,żeich nieśmiertelne partnerstwo legło w gruzach po sporze ocenę dywanu?Spojrzałam na niego, żeby przekonać się, czy mnie nie nabiera,alemówiłpoważnie.- Rzecz jasna, umieram wprost z ciekawości i chciałbymcię wysondować,moja droga Flawio, na temat ostatnichnieprzyjemnych wydarzeń, jakiemiały miejsce w Buckshaw, ale jestem świadom, że masz po trzykroćzapieczętowane usta nakazami skromności, lojalności i praworządności,choć niekoniecznie w takim akurat porządku.Czy mamrację?Kiwnęłam głową.- Zatem,jak brzmi pytanie, które chcesz zadać wyroczni?-Czy uczył się pan w Greyminster?Max zatrzepotał łokciami jak kanarek.- OBoże, nie.Obawiamsię, żemoja edukacjanie przebiegała wtak wspaniałych murach,powiem więcej, odbywała się głównie za murami na kontynencie, akonkretniew Paryżu.Natomiast mój kuzyn Lombard jest starymgreyminsterczykiem.Zawsze bardzodobrzewyraża sięo tym miejscu, o ile nie gra akuratnawyścigach czy wwista u Montforta.- Czy wspominał kiedyś o dyrektorzetej szkoły,doktorzeKissingu?-Filatelistycznym obsesjonacie?Och, moja droga,rzadko zdarza mu się mówić o kimkolwiek innym.Ten starszy dżentelmenstał się jego bohaterem.Lombard uważa,że wszystko mu zawdzięcza i choć nie ma wiele, to.sama rozumiesz.- Niesądziłam, żejeszcze żyje, to znaczy, doktor Kissing.Musi być bardzo stary, prawda?Założyłabym się o wszystko, że zmarł przed wiekami.- Więc wszystko byś straciła!- zachichotał Max.-Codo pensa!Rook'sEnd byłowciśnięte jak w piernatmiędzywzniesienia SquiresHill ijack 0'Lantern.To drugie było ciekawym elementem krajobrazu - z daleka przypominałokurhan z epoki żelaza, az bliska okazywało się znaczniewyższe iwyrzezbione przez przyrodęw kształcie czaszki.Wjechałam na Gladys w Pooker's Lane - alejkę biegnącą wzdłuższczęki Jack 0'Lantern, czyli wschodniejkrawędzi wzgórza.Alejkę iwjazd do Rook's End zamykałygęste żywopłoty.Za tymizapomnianymi pozostałościami wcześniejszejepokirozciągały się w trzech kierunkach - na wschód, zachódi południetrawniki,zaniedbane i najeżone chwastami.Mimo świecącego słońca nad nieskoszoną trawąwisiały cienie mgły.Tu iówdzie z szerokichtrawnikówwyrastały olbrzymie smutne buki,których masywne pniei opadające gałęzie zawsze przypominały miprzygnębionesłonie wędrujące samotnie przez afrykański busz.Podbukami ujrzałam dwie starożytne damy, zajętegorączkowądyskusją, jakby spierały sięo to, która z nichma zagrać rolęlady Makbet.Jedna z nich ubrana byław przezroczystymuślinowy peniuar iczepek,jakby wprostz XVIII wieku, a druga, w obszernej jaknamiot sukni,miała w uszachmosiężne kolczyki wielkości talerzy.Opodalwznosiłsię dom, z rodzaju tych, jakie romantycznie określasię "dworem".Kiedyś był siedzibąrodową de Laceyów, którym Bishop's Laceyzawdzięczało swą nazwę (iktórzy pono bylidaleko spokrewnieniz deLuce'ami), pózniej przeszedłw ręce pomysłowegoibogatego, hugenockiegokupca bławatnego, by stać sięwreszcie tym, czym był dzisiaj- prywatnymszpitalem,nazywanym uparcieprzez Dafi "Samotnią".Szkoda, żejej ze mną nie było.Dwa zakurzone auta zaparkowane obok siebienafrontowymdziedzińcu świadczyły obraku personelui gości.Oparłam Gladys o starożytną araukarię i popokrytychmchem, ospowatychschodkach wspięłam się do drzwi.Wypisana ręcznietabliczka głosiła: "Proszę dzwonić".Pociągnęłam za emaliowaną rączkę.Gdzieś w środku rozległosię głuche dzwonienie, jakby krowich dzwonkówwzywających na Anioł Pański.Dzwonki te oznajmiły o moimprzybyciu nieznajomym osobom.Kiedy nic się nie stało, gdy ucichły,zadzwoniłam ponownie.Po drugiej stronie trawnikadwie starsze paniezaczęły bawić się wpodwieczorek zachowywały się wobęc siebie bardzo wytwornie, odginałypaluszki i nalewały herbatę do niewidzialnych filiżanek.Przystawiłam ucho do masywnych drzwi, ale nie usłyszałamniczego,oprócz szumu,który musiał byćodgłosem oddychającejbudowli.Pchnęłam, skrzydło drzwi i weszłam do środka.W nozdrza uderzył mnie osobliwy zapachtego miejsca: mieszaninakapusty,gumowych poduszek, brudnejwody po zmywaniu naczyń iśmierci.Pod nim,niczympodszewka, unosił się ostrysmród środkadezynfekującego, którym przecierano podłogi sądząc po zapachu,był tochlorek dimetylobenzyloamonowy, który zalatywałniespodziewaniegorzkimi migdałami, zupełnie jak kwaspruski, którym wykańcza sięmorderców w amerykańskichkomorach gazowych [ Pobierz całość w formacie PDF ]