[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sami Feldmanowie.Jasne, tylko ich dwoje, pomyślał z goryczą Hart.Bolała go rana postrzałowa.Ominęli krzaki pokryte wielkimi kolcami.Zarośla wyglądały jak wyjęte żywcem z filmu science fiction.Przynajmniej obrali właściwy kierunek.Potwierdził to kawałek zakrwawionej chusteczki znaleziony naściółce.Krew była świeża, chusteczka została upuszczona najwyżej pół godziny wcześniej.Hart sięrozejrzał.Kilka wzgórz i niewielki potok.- Niezle nam idzie.Bez księżyca byłoby trudniej.Ktoś nad nami czuwa.107Chochlik.- Ktoś.Wierzysz w to? - Lewis zdawał się wierzyć.Hart wręcz przeciwnie, lecz uznał, że nie czas na dyskusje teologiczne.- Chciałbym nieco przyspieszyć.Na szlaku mogą zacząć biec.My też będziemy musieli.- Biec?- Tak.Na równym terenie będziemy mieli większe szanse niż one.- Bo są kobietami?- Tak.A jedna jest ranna.To ją spowolni.Pochylili się nad mapą.Hart stłumił snop światła latarki rąbkiem koszuli.- To wieża dymna?- Co to takiego?- Punkt widokowy.Strażnicy wypatrują z nich pożarów.Mogły tam pójść.- Gdzie?-Natej krawędzi górskiej.Wskazał konstrukcję oddaloną o osiemset metrów.Trudno było stwierdzić, czy to słup antenowy, czy wieżastrażnicza.- Może.- Widzisz je gdzieś?Gdy wzrok całkiem już przywykł do mroku, światło księżyca wystarczało, by oświetlić drogę.Natomiastdomniemana budka strażnicza znajdowała się wśród gęstych drzew, a dzielił ich od niej cienisty jar.Kobiety mogły tam pójść w nadziei, że znajdą radio, a nawet broń.Po chwili namysłu Hart zdecydował sięużyć latarki, licząc na to, że oddalające się kobiety nic nie zauważą.Odwrócili się gwałtownie, zaalarmowaniszelestem liści.Napotkali spojrzenia trzech par czerwonych oczu.- Szopy! - Lewis się roześmiał.Zwierzęta były zaaferowane jakimś znaleziskiem.Błyszczało i szeleściło.Spłoszyli szopy kamieniami.Uciekły z wściekłym sykiem.Po chwili Hart i Lewis odkryli, że walczyły o jedzenie.Kawałki krakersów.108-Ich?Hart podniósł kawałek i przełamał.Zwieże.Obejrzał ziemię.Zostawiły ślady stóp i kolan.Poszły na północ.- Baby.Zatrzymały się na piknik.Hart nie sądził, żeby chodziło o odpoczynek.To nie pasowało do Brynn.Może któraś opatrywała ranę.Wyczuł zapach spirytusu.Teraz już mieli pewność, że poszły w stronę szlaku, a nie budki strażniczej.- Tędy - oznajmił, zerknąwszy na urządzenie nawigacyjne.- Uważaj - ostrzegł Lewis.Hart zmrużył powieki.Księżyc schował się za gałęzią albo chmurą i otaczały ich egipskie ciemności.Minęłachwila, zanim dostrzegł wskazaną przez wspólnika roślinę.- Co to?-Trujący bluszcz.Niebezpieczny.Nie każdy jest uczulony.Indianie nie są.- Nie ma na nich wpływu?-Najmniejszego.Też możesz nie być uczulony, ale lepiej teraz nie sprawdzaj.- Byłeś w harcerstwie? - spytał Hart.- Zabawne, prawie zapomniałem.Tak.Właściwie byłem tylko na kilku obozach.Trujący bluszcz znam zdoświadczenia.Brat mnie nim załatwił.Na zawsze to zapamiętam.- Mówiłeś, że masz dwóch braci.- Starszy mnie tak urządził.Mam jeszcze młodszego.Ja jestem ten średni.- Wiedział, że to trujący bluszcz?- Do dziś się zastanawiam.- Musiałeś się niezle nacierpieć, Lewis.-"No.A przy okazji.przyjaciele nazywają mnie Comp.Ty też możesz.- Dobra, Comp.Skąd takie imię?- To nazwa miasteczka, w którym się urodziłem.Compton w stanie Minnesota.Moi rodzice uznali, że toświetny pomysł na imię.Brzmi dystyngowanie.- Parsknął śmiechem.- Tak jakby to pasowało do naszejrodziny.Ale tatko się starał, trzeba mu przyznać.A twoi rodzice oboje nie żyją?109-Tak.- Przykro mi.- To było dawno. - I tak mi przykro.Przez jakiś czas szli w milczeniu.Hart zerknął na zegarek.Zdecydował, że już czas.Sięgnął po telefon.Włączył go i wyciszył dzwięk.Przejrzał listę połączeń przychodzących.Ostatnie, z domu,trwało osiemnaście sekund.Ktoś zostawił wiadomość.Telefon zawibrował i zaświecił.Hart dotknął ramieniakompana i przyłożył palec do ust.Lewis skinął głową.Hart odebrał telefon.Graham poczuł przyspieszone bicie serca i dreszcz na karku, kiedy zamiast polecenia, żeby zostawiłwiadomość, usłyszał sygnał, a potem ciche szczęknięcie.- Brynn?- Mówi funkcjonariusz Billings - odezwał się niski męski głos.Graham zmarszczył brwi i zerknął na Annę.- Halo? - rozległo się w słuchawce.- Nazywam się Graham Boyd.Jestem mężem Brynn McKenzie.- Ach tak, oczywiście.Pani McKenzie.?- Czy coś jej się stało? - spytał z lękiem Graham.- Wszystko w porządku.Dała mi telefon do popilnowania.Graham poczuł wielką ulgę.- Cały wieczór próbuję się dodzwonić.-Mamy tu problemy z zasięgiem.Pojawia się i znika.Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, że teraz siępanu udało.- %7łona powinna już być w domu.- O! - Fukcjonariusz Billings sprawiał wrażenie zaskoczonego.- Mówiła, że pana powiadomiła.- Tak.%7łe wraca do domu, bo to był fałszywy alarm.- Miała zatelefonować jeszcze raz.Pewnie nie mogła się połączyć.Odkryliśmy, że to nie był fałszywy alarm,tylko brutalna awantura rodzinna.Mąż zgrywał spryciarza.Częsta praktyka.Policjantka McKenzie spisujewłaśnie zeznania żony.110Graham uśmiechnął się z ulgą do Anny i pokiwał uspokajająco głową.- Zostawiła mi telefon - mówił dalej Billings.- Nie chciała, żeby cokolwiek ją rozpraszało.Aagodzi sytuację.Jest w tym dobra.Dlatego szef prosił, żeby została.Proszę chwileczkę poczekać.Sierżancie? Gdzie jestRalph? Dobrze.- Policjant wrócił do rozmowy.- Przepraszam pana.- Nie wie pan, ile to jeszcze potrwa?- Czekamy na kogoś z komisji opieki nad dziećmi.- Nad jeziorem Mondac?-Niedaleko.Pewnie poczekamy jeszcze kilka godzin.Z dzieciakiem kiepsko.Facet spędzi przynajmniejjedną noc w areszcie.- Kilka godzin?- Tak, proszę pana.Przekażę żonie, żeby do pana zatelefonowała, kiedy skończy.- Dobrze.Dziękuję.- Nie ma za co.- Dobranoc.- Graham odłożył słuchawkę.Przekazał Annie, czego się dowiedział.- Przemoc domowa?-Poważna sprawa.Facet pójdzie do więzienia.- Graham usiadł na kanapie i utkwił wzrok w ekranietelewizyjnym.- Dlaczego akurat ona się tym zajmuje?Nie oczekiwał odpowiedzi.Anna popatrzyła na niego znad robótki - ładnego szalika w trzech odcieniachbłękitu.- Wiesz ojej złamanej szczęce?- W wypadku samochodowym.Tak - odparł zdziwiony.Patrzyła mu prosto w oczy.Anna McKenzie zawsze patrzyła prosto w oczy.- W wypadku samochodowym - powtórzyła powoli.- Nie powiedziała ci.Graham przeczuwał, że znów nadepnął na gniazdo os.- Słucham.-Keith ją uderzył.To on złamał jej szczękę.- Co takiego?!Miała ją odrutowaną przez trzy tygodnie.- Boże! To musiało być poważne złamanie.111- Keith to silny mężczyzna.Nie gniewaj się, że wolała ci o tym nie mówić.Prawie nikomu nie powiedziała.Wstydziła się.- Mówiła, że był humorzasty.Nie wiedziałem, że ją bił. - Humorzasty? To prawda.Jednak przede wszystkim nie panował nad agresją.Niektórzy są uzależnieni odalkoholu, inni od hazardu.On miewał napady szału.Widziałam kilka razy, jak stracił kontrolę nad sobą.Wyglądał strasznie.- Co się wtedy działo?-Tej nocy, kiedy ją uderzył? Pewnie jakiś drobiazg wyprowadził go z równowagi, jak zwykle.To właśnie byłonajbardziej przerażające.Wybuchał pod byle pretekstem.Może wyłączyli prąd przed meczem, w sklepiezabrakło ulubionego piwa albo Brynn wspomniała, że chce wrócić do pracy, kiedy Joey nieco podrośnie.- Nic nie wiedziałem.- Bardzo silnie reaguje na przypadki przemocy domowej.- Często interweniuje w takich sprawach - przyznał Graham.- Sądziłem, że Dahl ją posyła, bo woli, żebyzajmowała się nimi kobieta.- Nie.Brynn sama się zgłasza [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •