[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tych rzeczy nie da się nauczyć, jetrzeba przeżyć.Dlatego cię nie uczę.- To jakaś bzdura.Nagle Jack błyskawicznie poderwał się na nogi.Cofnąłem się zaskoczony.Dopadł mnie i chwycił za gardło.- Myślisz, że to bzdura? Coś ci powiem.Kiedy cię zaatakują, będziesz miałniecałą sekundę na zareagowanie, zanim rozerwą ci krtań.- Co ty robisz? - wyjąkałem roztrzęsiony.- Przestań, Jack!Jego ciało falowało niczym migotliwa ciecz.Spróbowałem złapać go zanadgarstek, ale moja dłoń przeszła przez jego rękę jak przez powietrze.Oczyzrobiły mi się okrągłe ze zdumienia.Jack wciąż wpatrywał się we mnie dzikim wzrokiem i uśmiechnął się lekko,niemal drapieżnie.- Czasami nie mogę uwierzyć, kim jesteś.- Jack, to boli!- Więc przestań wreszcie kłapać gębą i okaż trochę pokory.- Puścił mojegardło, cofnął się o dwa kroki.Skinął dłonią w dół, jakby wydawał psu komendę siad.Potężna siła powaliła mnie na kolana.- O właśnie - powiedział.- A teraz głowa w dół.Kark przygiął mi się mimowolnie.- W normalnych okolicznościach pewnie uznałbym, że to dobrze, że od-czuwasz przemożną chęć kwestionowania wszystkiego na świecie - oświadczył.- Ale nie w tym pokoju.Rozumiesz?346 Głowa odskoczyła mi do góry, gdy Jack uwolnił mnie od tajemniczej siły,której użył, by zmusić mnie do uległości.Zamrugałem z niedowierzaniem.- Jak to zro.?- Zamknij się.- Jego oczy były znowu spokojne.Uśmiechnął się aro-gancko.- Będziesz uważnie słuchał, co mówię, i nauczysz się poruszać.Kapu-jesz? I przestań tyle gadać.Rozmasowałem kark, łypiąc na niego gniewnie.- Sam jesteś największym gadułą, jakiego znam, ty dupku.Jack splótł ręce na piersi.- Nie, nieprawda.- Owszem, prawda.- Nieprawda.Próbowałem uśmierzyć ból, wykonując krążenie głową.- Pierdolony dziwak.Jack zmrużył oczy.- Tak, ale dziwak, który może ci złoić dupsko, smarkaczu.Postaraj się o tym pamiętać.JESIEC, ROK DWUDZIESTY CZWARTYJefferson i Jack dali mi dość powodów, bym nabrał respektu do tego, co potrafią,ale jeśli pozostały we mnie resztki wątpliwości, incydent w domu Jacka przegnałje na dobre.Opór wobec świadectwa zmysłów zdawał się bezcelowy, nawet jeślito, co widziałem, przeczyło wszelkim zasadom fizyki, a także bodaj wszyst-kiemu, czego się kiedykolwiek nauczyłem.Tak więc w końcu przyjąłem dowiadomości, że takie ma być moje życie.Co nie znaczy, że mi się to podobało.Jeffersona od jakiegoś czasu nie było, więc mogłem zasypywać pytaniamitylko Jacka, ale on wciąż odmawiał znaczących odpowiedzi.- Dokładnie wiesz, co możemy zrobić - rzekł pewnego popołudnia - a jeślinaprawdę chcesz to zrozumieć, powinieneś dalej robić to, co ci każę.Zgromiłem go wzrokiem.- Tak, myślę, że już to od ciebie słyszałem parę razy.347 A więc słuchałem jego instrukcji i zwykle trzymałem język za zębami.Jakimiałem wybór?Pewnego rześkiego jesiennego poranka wybraliśmy się na przebieżkę, każdypochłonięty własnymi myślami.Nasze treningi stały się najbardziej spokojnym iodprężającym punktem mojego dziennego harmonogramu.Podczas jogginguniezmiennie popadałem w endorfinowy trans, tylko mgliście świadomy tego, codzieje się dookoła.Ten dzień nie był pod tym względem wyjątkiem - zamyśliłemsię, nie zwracając zupełnie uwagi na otoczenie.Nagle, po mniej więcej trzydziestu minutach treningu, jakaś fala rozbiła mójspokój, sprowadzając mnie do rzeczywistości.Z początku nie rozumiałem, cosię dzieje, lecz po chwili znów poczułem, jakby poraził mnie prąd.Coś było nietak.Instynktownie zwolniłem kroku, otrząsając się z transu.Odwróciłem się,żeby powiedzieć coś do Jacka, ale nie było go już obok.Zatrzymał się jakieś trzymetry wcześniej.Też to czuje, pomyślałem.Jack mrużył oczy, powoli rozglądając się dookoła w poszukiwaniu zródłazakłóceń.Moja czujność jeszcze się wzmogła.Też zacząłem lustrować wzro-kiem ulicę i park nad brzegiem rzeki, wyczulony na wszelkie oznaki niebez-pieczeństwa i gotowy zareagować w ułamku sekundy.Myślałem o szaleńcu zobrzynem.Tylko nie to znowu, proszę.Z początku nie zauważyłem nic nadzwyczajnego, lecz coś kazało mi spojrzećprzed siebie.Chłonąłem każdy szczegół, szukając sygnału ostrzegawczego.Dopasów zbliżała się kobieta z wózkiem, której towarzyszyła kilkuletnia dziew-czynka o blond włosach przewiązanych białą wstążką.Miała sukienkę w gra-natowo-białą kratkę, białe rajstopy i czerwone buciki.Niewinna, anielska jak zobrazu Normana Rockwella.Matka ją wołała, lecz dziewczynka pobiegła do przodu.Serce zaczęło miwalić jak oszalałe.Dziewczynka weszła na pasy, nie zważając na rozpędzony samochód, któryprzejechał na czerwonym świetle.Musiał ją uderzyć, nic nie mogło tego po-wstrzymać.Scena rozegrała się na moich oczach niczym film puszczony w348 zwolnionym tempie.Chciałem krzyknąć, ale było już za pózno.Matka wrzasnęła.Drobniutka postać zgięła się wpół, a potem przetoczyła sięprzez maskę i dach wozu, spadła na asfalt za samochodem i przekoziołkowaładziesięć metrów.Czułem niemal, jak kości łamią się za każdym razem, gdyuderza o ziemię.Dziecięce ciałko wpadło na chodnik, uderzyło z impetem obarierkę i wreszcie legło nieruchomo z powykręcanymi kończynami.Samochód zahamował z piskiem, spod opon wzbił się dym.Kierowca straciłpanowanie nad maszyną, zderzył się z barierką po drugiej stronie skrzyżowania iprzód wozu z głośnym chrzęstem złożył się w harmonijkę.Rozległ się jedno-stajny, przenikliwy jęk klaksonu.Mój oddech i bicie serca zwolniły, lecz zmysły jeszcze bardziej się wyo-strzyły.Matka rzuciła się biegiem ku córce.Ja też popędziłem.Dobiegłem dodziewczynki pierwszy i klęknąłem przed pogruchotanym ciałkiem.Było powszystkim.Dziecko nie żyło.Jack złapał matkę, która wpadła w histerię.Ona wie, pomyślałem.Musizdawać sobie sprawę, że jej córeczka umarła.Czas zwolnił jeszcze bardziej.Wziąłem małą na ręce.Szkliste oczy byłymartwe i nieruchome.Całe ciało znaczyły potłuczenia i zadrapania, krewwsiąkała mi w koszulkę.Dziewczynka miała otwartą buzię, język wystawał jej zust, strużka śliny ciągnęła się z warg na podbródek.Główka zwisała bezwładnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •