[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Każdy jej ruch temu przeczy, ścięgna szyi są nabrzmiałe jak u sędziwej tancerki.Rozmawiamy przez chwilę o błahych sprawach - mówię jej, że dzieci umyśliły sobie festiwalczekolady z Jezusem i białym czekoladowym papieżem, I bardzo ją to bawi, a potem o rzecznychCyganach.Okazuje się, że zaczęła ku wielkiemu oburzeniu Reynauda zamawiać zapasy żywności dlanich na swoje nazwisko.Roux aaproponował jej zapłatę gotówką, ale uznała, że lepiej, żeby wzamian naprawił u niej przeciekający dach.- Mój zięć będzie wściekły - mówi zadowolona, uśmiechając się psotnie.- Bo chciałby żyć wprzekonaniu, że bez jego pomocy ja bym zginęła.Oni oboje jednakowo litościwie aż cmokają, żewilgoć i że niedołężnieję.Chcą mnie wysadzić z tego domu, taka jest prawda.Z mojego miłegodomu do jakiegoś wszawego zakładu dla starców, gdzie trzeba prosić o pozwolenie, żeby pójść dołazienki.- Teraz jest oburzona, jej czarne oczy pałają.- Na, ale ja im pokażę.Roux kiedyś byłbudowniczym, zanim poszedł na rzekę.On i jego kumple dostatecznie dobrze naprawią mi dach.I wolę im zapłacić za to uczciwie, niżpozwolić temu debilowi zrobić to za darmo.- Drżącymi rękami poprawiła rondo kapelusza.- Niespodziewam się, że przyjdzie, wiesz.Wiem, że ona mówi już nie o swoim zięciu.Patrzę na zegarek.Dwadzieścia po czwartej.Mrokzapada.Przecież byłam taka pewna.No i tyle z tego, że się wtrącam.Klnę na siebie w duchu.Takłatwo sprawić ból ludziom, sobie.- W ogóle nie myślałam, że on przyjdzie - ciągnie Ar-mande tym przesadnie żywym,zdeterminowanym głosem.-Wciąż pod okiem Caro.Dobrze wytresowany.-Właśnie gramoli się zestołka.- Zabrałam ci za dużo czasu.Muszę.- M-memee.Odwraca się raptownie, aż serce mi zamiera, bo myślę, że spadnie.Chłopiec wchodzi.Jest wdżinsach, w granatowej trykotowej koszuli i mokrej od deszczu czapce baseballowej.Trzymaksiążkę, niedużą, w wyświechtanej twardej okładce.Mówi cicho, nieśmiało.- Musiałem zaczekać, aż m-mama wyjdzie.Do fryzjera.Nie wróci przed szóstą.Armande patrzy na niego.Nie dotykają się, ale czuję, że coś przelatuje między nimi jak prądelektryczny.Zbyt to skomplikowane dla mnie, żeby sprecyzować, ale wyczuwam w tym ciepło igniew, zakłopotanie i poczucie winy, i pod tym wszystkim obietnice pobłażliwości.- Zmokłeś.Dam ci coś gorącego -mówię i ruszam do kuchni.Chłopiec dalej mówi cicho, z wahaniem.- Dziękuję za k-książkę.Mam ją tu.- Pokazuje książkę jak białą flagę.Pewnie nie była nowa, kiedyją dostał.Teraz jest bardzo zniszczona, jakby ją czytał raz po raz.Armande to zauważa, już niema takiej zastygłej twarzy.- Przeczytaj mi wiersz, który lubisz najbardziej - mówi.W kuchni nalewam czekoladę do dwóch wysokichszklanek i dodaję krem, i kahlua, przy czym krzątam siędługo i dostatecznie hałaśliwie, żeby czuli się odosobnieni, słyszę podniesiony głos chłopca,nienaturalny na początku, potem coraz spokojniej nabierający rytmu.Nie rozróżniam słów, ale zdaleka ten wiersz brzmi jak modlitwa albo szereg wyzwisk.Zauważam, że Luc, czytając, wcale się nie jąka.Pieczołowicie postawiłam dwie szklanki na ladzie.Kiedy weszłam, chłopiec urwał w pół zdania ipopatrzył na mnie z dyskretną podejrzliwością.Włosy mu opadały na oczy jak grzywa nieśmiałemukucykowiBardzo grzecznie wziął szklankę i zaczął popijać raczej nieufnie niż ze smakiem.- Nie powinienem tego pić - powiedział z powątpiewaniem.- Mama mówi, że po cz-czekoladzie mampryszcze.- I że ja po czekoladzie padnę trupem - dorzucił: a Ar-mande.Roześmiała się, widząc wyraz jegotwarzy.- No, chłopcze, czy ty zawsze święcie wierzysz we wszystko, co ci mama mówi? Czy możewyprała ci z głowy tę odrobinę rozumu, którą zapewne odziedziczyłeś po mnie?Luc się zmieszał.- P-po prostu t-tak mama mówi - wyjąkał.Armande potrząsnęła głową.- Jeżeli zechcę słyszeć, co Caro mówi, mogę się spotkać z nią samą - odparła.- Co ty od siebiemasz do powiedzenia? Jesteś inteligentny, przynajmniej byłeś.Więc co ty myślisz?Luc napił się czekolady.- Myślę, że mama chyba przesadza - odrzekł z półuśmiechem.- Babcia, moim zdaniem, wygląda z-zupełnie dobrze.- I nie ma pryszczy - znów dorzuciła Armande.Zaskoczony wybuchnął śmiechem Teraz podobał mi się bardziej, oczy miał świetliście zielone.Wjego psotnym uśmiechu dopatrzyłam się dziwnego podobieństwa do uśmiechu Armande.Nadal byłostrożny, a przecieżw głębi, pod jego powściągliwością, zaczęłam dostrzegać bystrość i poczucie humoru.Skończył pić czekoladę, ale nie chciał wziąć kawałka tortu, chociaż Armande zamówiła dwa.Przeznastępne pół godziny rozmawiali, a ja udawałam, że zajmuję się swoimi sprawami.Raz czy dwa razypodchwyciłam jego wzrok, kiedy patrzył na mnie rozważnie, z ciekawością, ale ten kontakt międzynami urwał się, ledwie się nawiązał.Zostawiłam ich samym sobie.O pół do szóstej się rozstali.Nie było mowy o następnym spotkaniu, tylko niedbały ton pożegnaniaświadczył, że oboje zamierzają spotkać się znowu.Trochę się zdziwiłam.Krążą wokół siebieostrożnie jak przyjaciele po latach rozłąki, a tacy są do siebie podobni.Te same manie-ryzmy, tasama bezpośredniość spojrzenia, te same ukośne kości policzkowe, ostro zarysowane podbródki.Kiedy on ma swój zwykły wyraz twarzy, łagodnie układny, podobieństwo widać tylko częściowo, alegdy się ożywia, staje się rzeczywiście bardzo podobny do swojej babki.Oczy Armande iskrzyły sięspod ronda kapelusza.Luc wydawał się prawie odprężony, jąkanie zmieniło się w lekkie, prawienieznaczne wahanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.- Każdy jej ruch temu przeczy, ścięgna szyi są nabrzmiałe jak u sędziwej tancerki.Rozmawiamy przez chwilę o błahych sprawach - mówię jej, że dzieci umyśliły sobie festiwalczekolady z Jezusem i białym czekoladowym papieżem, I bardzo ją to bawi, a potem o rzecznychCyganach.Okazuje się, że zaczęła ku wielkiemu oburzeniu Reynauda zamawiać zapasy żywności dlanich na swoje nazwisko.Roux aaproponował jej zapłatę gotówką, ale uznała, że lepiej, żeby wzamian naprawił u niej przeciekający dach.- Mój zięć będzie wściekły - mówi zadowolona, uśmiechając się psotnie.- Bo chciałby żyć wprzekonaniu, że bez jego pomocy ja bym zginęła.Oni oboje jednakowo litościwie aż cmokają, żewilgoć i że niedołężnieję.Chcą mnie wysadzić z tego domu, taka jest prawda.Z mojego miłegodomu do jakiegoś wszawego zakładu dla starców, gdzie trzeba prosić o pozwolenie, żeby pójść dołazienki.- Teraz jest oburzona, jej czarne oczy pałają.- Na, ale ja im pokażę.Roux kiedyś byłbudowniczym, zanim poszedł na rzekę.On i jego kumple dostatecznie dobrze naprawią mi dach.I wolę im zapłacić za to uczciwie, niżpozwolić temu debilowi zrobić to za darmo.- Drżącymi rękami poprawiła rondo kapelusza.- Niespodziewam się, że przyjdzie, wiesz.Wiem, że ona mówi już nie o swoim zięciu.Patrzę na zegarek.Dwadzieścia po czwartej.Mrokzapada.Przecież byłam taka pewna.No i tyle z tego, że się wtrącam.Klnę na siebie w duchu.Takłatwo sprawić ból ludziom, sobie.- W ogóle nie myślałam, że on przyjdzie - ciągnie Ar-mande tym przesadnie żywym,zdeterminowanym głosem.-Wciąż pod okiem Caro.Dobrze wytresowany.-Właśnie gramoli się zestołka.- Zabrałam ci za dużo czasu.Muszę.- M-memee.Odwraca się raptownie, aż serce mi zamiera, bo myślę, że spadnie.Chłopiec wchodzi.Jest wdżinsach, w granatowej trykotowej koszuli i mokrej od deszczu czapce baseballowej.Trzymaksiążkę, niedużą, w wyświechtanej twardej okładce.Mówi cicho, nieśmiało.- Musiałem zaczekać, aż m-mama wyjdzie.Do fryzjera.Nie wróci przed szóstą.Armande patrzy na niego.Nie dotykają się, ale czuję, że coś przelatuje między nimi jak prądelektryczny.Zbyt to skomplikowane dla mnie, żeby sprecyzować, ale wyczuwam w tym ciepło igniew, zakłopotanie i poczucie winy, i pod tym wszystkim obietnice pobłażliwości.- Zmokłeś.Dam ci coś gorącego -mówię i ruszam do kuchni.Chłopiec dalej mówi cicho, z wahaniem.- Dziękuję za k-książkę.Mam ją tu.- Pokazuje książkę jak białą flagę.Pewnie nie była nowa, kiedyją dostał.Teraz jest bardzo zniszczona, jakby ją czytał raz po raz.Armande to zauważa, już niema takiej zastygłej twarzy.- Przeczytaj mi wiersz, który lubisz najbardziej - mówi.W kuchni nalewam czekoladę do dwóch wysokichszklanek i dodaję krem, i kahlua, przy czym krzątam siędługo i dostatecznie hałaśliwie, żeby czuli się odosobnieni, słyszę podniesiony głos chłopca,nienaturalny na początku, potem coraz spokojniej nabierający rytmu.Nie rozróżniam słów, ale zdaleka ten wiersz brzmi jak modlitwa albo szereg wyzwisk.Zauważam, że Luc, czytając, wcale się nie jąka.Pieczołowicie postawiłam dwie szklanki na ladzie.Kiedy weszłam, chłopiec urwał w pół zdania ipopatrzył na mnie z dyskretną podejrzliwością.Włosy mu opadały na oczy jak grzywa nieśmiałemukucykowiBardzo grzecznie wziął szklankę i zaczął popijać raczej nieufnie niż ze smakiem.- Nie powinienem tego pić - powiedział z powątpiewaniem.- Mama mówi, że po cz-czekoladzie mampryszcze.- I że ja po czekoladzie padnę trupem - dorzucił: a Ar-mande.Roześmiała się, widząc wyraz jegotwarzy.- No, chłopcze, czy ty zawsze święcie wierzysz we wszystko, co ci mama mówi? Czy możewyprała ci z głowy tę odrobinę rozumu, którą zapewne odziedziczyłeś po mnie?Luc się zmieszał.- P-po prostu t-tak mama mówi - wyjąkał.Armande potrząsnęła głową.- Jeżeli zechcę słyszeć, co Caro mówi, mogę się spotkać z nią samą - odparła.- Co ty od siebiemasz do powiedzenia? Jesteś inteligentny, przynajmniej byłeś.Więc co ty myślisz?Luc napił się czekolady.- Myślę, że mama chyba przesadza - odrzekł z półuśmiechem.- Babcia, moim zdaniem, wygląda z-zupełnie dobrze.- I nie ma pryszczy - znów dorzuciła Armande.Zaskoczony wybuchnął śmiechem Teraz podobał mi się bardziej, oczy miał świetliście zielone.Wjego psotnym uśmiechu dopatrzyłam się dziwnego podobieństwa do uśmiechu Armande.Nadal byłostrożny, a przecieżw głębi, pod jego powściągliwością, zaczęłam dostrzegać bystrość i poczucie humoru.Skończył pić czekoladę, ale nie chciał wziąć kawałka tortu, chociaż Armande zamówiła dwa.Przeznastępne pół godziny rozmawiali, a ja udawałam, że zajmuję się swoimi sprawami.Raz czy dwa razypodchwyciłam jego wzrok, kiedy patrzył na mnie rozważnie, z ciekawością, ale ten kontakt międzynami urwał się, ledwie się nawiązał.Zostawiłam ich samym sobie.O pół do szóstej się rozstali.Nie było mowy o następnym spotkaniu, tylko niedbały ton pożegnaniaświadczył, że oboje zamierzają spotkać się znowu.Trochę się zdziwiłam.Krążą wokół siebieostrożnie jak przyjaciele po latach rozłąki, a tacy są do siebie podobni.Te same manie-ryzmy, tasama bezpośredniość spojrzenia, te same ukośne kości policzkowe, ostro zarysowane podbródki.Kiedy on ma swój zwykły wyraz twarzy, łagodnie układny, podobieństwo widać tylko częściowo, alegdy się ożywia, staje się rzeczywiście bardzo podobny do swojej babki.Oczy Armande iskrzyły sięspod ronda kapelusza.Luc wydawał się prawie odprężony, jąkanie zmieniło się w lekkie, prawienieznaczne wahanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]