[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dobrze przede dniem, koczyk stał upakowany pod gankiem, tłumoki byłypoprzyśrubowane, Staś w ubiorze podróżnym, koni tylko brakło.Punkt o siódmej na moim zegarku, który się zgadza co do sekund z zegarkiemStasia, widzę postać jego we drzwiach zmieszaną, skłopotaną, zbiedzoną.Jeszcze ust nie otworzył, jużem poznał, że musi być jakaś przeszkoda dopodróży, której tak bardzo pożądał.— Konie gotowe? spytałem.— Prędko będą konie? powtórzyłem.A! Panie, szatan się wmięszał w ten interes, zawołał rwąc sobie długie włosy.To jakiś kraj piekielny, wszystko się tu nie po ludzku dzieje.Dobrze to Panupowiedzieć na europejskim świecie — niechaj będą konie na siódmą, ale tu.— Więc mogą być na dziewiątą.— A kat ich wie! odparł Staś z rozpaczą.Znasz, kochany Munciu, jak pociesznie poważną minę przybiera, kiedy sięrozgniewa.Pomimo przykrości, jakiej doznawałem z powodu opóźnieniawyjazdu, śmiać mi się z niego chciało w duszy.Zapomniałem o mojej biedziepatrząc na niego.— Wystaw sobie Pan, mówił dalej, wczoraj jeszcze wieczorem lecę na toodrapane miasteczko, imienia mieściny nawet nie warte; pytam o pocztę, śmiejąmi się w oczy.Głupiec! zapomniałem że tu nie ma poczty.Więc do głowy porozum, najmę furmana.Wpadam do jednej karczmy, nos w nos spotykam się zMalcowskim.Licho wie co on tam robił po nocy.— Dobry wieczór.— Dobrywieczór.— A co to tu Pan Stanisław porabia? — Szukam koni.— Jak to koni?rzekł podając mi zielonej tabaki, którą ma za rzecz przednią i każdego niączęstuje.Zażyłem szczerze, bo byłem jeszcze w różowym humorze.— Jak tokoni? spytał.— A tak, bo jutro jedziemy.— Jutro jedziecie? pokręcił głową.—A dużo to koni potrzeba? — Cztery dla nas będzie.— Cztery! Wątpię żebyś Pantyle znalazł w miasteczku; wszyscy furmani, wiele ich było, ponajmowali się zmąką do Brześcia.I odszedł.Ja do furmana, nie ma koni.Ale mi to tak mówiwzdychając i skrobiąc się, jakby mu te słowa drogo kosztowały.Do drugiego,czwartego, toż samo.Ze złości począłem stajnie przetrząsać: są konie, tylkokaduk wie dlaczego nająć nam ich nie chcą.— Cóż więc będzie? spytałem, pójdziemy pieszo?— Mogliby nam wyśmienicie dać skarbowych.Na te słowa wszedł mój dziad,który już się wybierał na polowanie.— Co to jest? spytał, Waści koczyk upakowany?— Jadę.Panie Koniuszy, to jest, idę może, bo w miasteczku, choć są do najęciakonie, dostać ich nie można.— To być nie może! rzekł stary, uśmiechając się nieznacznie, P.Staś nie umiałszukać, tu jest z dziesięciu furmanów.— Słowo honoru, rzekł Staś poważnie, kładąc rękę na piersi — koni szukałemwszędzie i dostać nie mogłem.— Czy nie do Brześcia się najęli, bo to oni zawsze o tej porze jeżdżą z mąką?— A właśnie, odparł Stanisław.— Ale po cóż się śpieszyć? podchwycił Koniuszy, idąc ku mnie.— Muszę, odpowiedziałem krótko i sucho.Stary odprawił Stasia grzecznem skinieniem i usiadł w krześle niegdyśzłoconem, poważny, spokojny.Wczorajsza burza już się w nim była uśmierzyłai przeszła.— No, rzekł, nie gniewaj się, mój Jerzy; na pamięć ojca twojego i matki proszęcię o to, nie gniewaj się na starego.Słowem uczciwem szlachcica ręczę ci, żenie obojętność, nie sknerstwo, jakbyś sądził, mówiły wczoraj przeze mnie.Milczałem, Pan Koniuszy dłoń mi wyciągał, uścisnąłem ją i odpowiedziałem pochwili:— Wszystko to być może, wierzę, ale chcesz Pan sam żebym pojechał, mówiłeśmi to wczoraj; jadę, a jeśli koni nie znajdę, pieszo pójdę.Pójdę bez gniewu, alez żalem i smutkiem; posądzony o chciwość, o rachubę, pozostać tu nie mogę.— Nie zrozumiałeś mnie! Ten Kapitan, ten bestjalski Kapitan winienwszystkiemu; żółć mi poruszył, powiadam ci.Mówiłem rzeczy których żałuję,za które cię przepraszam serdecznie.Daruj mi i nie jedź.Nie będę cię późniejwstrzymywał, ale jeszcze (tu pomyślał) dni pięć możesz u mnie zabawić; a bądźpewny, że z przyjemnością cię przyjmuję, ale są okoliczności — machnął ręką.Przyznam ci się, że tak mnożyły się zagadki dokoła, że ciekawość mojapodbudzona była do najwyższego stopnia.— Dziś, gdybym chciał, jechać nie mogę, rzekłem, koni nie mam, ale jutro,kochany dziaduniu, lub jak skoro mój Stanisław się ich postara, muszę jechać, ipojadę.Pomyślawszy trochę, stary dobył z kieszeni spory zwitek, i kładnąc go na stole,rzekł:— Jedziesz czy nie, a musisz przyjąć ode mnie ten mały podarek.Wzdrygnąłem się i cofnąłem jak oparzony.— Przyjmiesz? rzekł.— Nigdy!— Jest to dwa tysiące czerwonych złotych, któremi chce żebyś począł na nowodorabiać się majątku.Nie daję ci ich, ale pożyczam, wezmę skrypt od ciebie.— Dziękuję, odpowiedziałem, wprzód umrę nim darem lub pożyczką wezmę cood P.Koniuszego.— Harda dusza! harda dusza! szepnął stary widząc moje oburzenie, ispojrzawszy mi jeszcze w oczy, jak gdyby mnie badał, powoli ściągnął znów dokieszeni zwitek, leżący na stole.— Więc dziś nie jedziesz, rzekł.— Ale jak skoro koni dostanę, niechybnie.Pomyślał chwilę.— Będziesz miał konie gdy się uprzesz, chociaż dni pięć chciałbym żebyśjeszcze zabawił.Na tem skończyła się nasza rozmowa; dziad chciał mnie wyciągnąć napolowanie, alem mu odmówił, nie pojechał więc także, i ludzi tylko swoichwyprawił.Dzień spędziliśmy u kominka, i pomimo późnej jesieni,przechadzając się po ogrodzie.Był to bowiem jeden z tych rzadkich dni, którenjak jasna chwila starości, wedle oklepanego porównania poetów, świta u nasniekiedy przed samą prawie zimą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •