[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Murarze dali im świeżą powłokę, bramyświeciły wypolerowanymi gwozdzmi i okuciem, gorsze i rozmiękłeścieżki a drożyny pozarzucano kamieniami, wały zmyte deszczem ipowyrywane pozasypywano i ubito.Na wieżycach, na Babiej i naCzarnej powiewały chorągwie wielkiego mistrza i Zakonu.Straże w bramach poprzywdziewały uzbrojenia jasne, suknie nowe.Wdziedzińcach wszędzie czysto było i umieciono jak w izbie, a ludzie,co się pokazywali tu, wszyscy byli jakby na wielkie świętopoubierani.I nie tylko służba, ale i cała starszyzna, którą tu i ówdzie widać byłoukazującą się w oknach i na krużgankach, miała szaty odświętne,nowe, oblicza jakieś uroczyste, rozpromienione, wesołe.Na Zrednim Zamku, gdzie była wielka sala biesiadna, w której zwyklemistrz gości przyjmował i gdzie się w doroczne obchody, czasukapituł i narad, gromadzili komturowie, starszyzna, zasłużeni rycerze,przysposabiano wszystko do wielkiego stołu.nie zakonnymobyczajem.Wedle starego prawa pierwsi owi rycerze szpitalni JerozolimskiegoDomu jadali tylko trzy razy w tygodniu mięsne potrawy, przez trzydni nabiał i jaja dozwolone były, w piątek suszyli o chlebie i wodzie. Do stołu siadali rycerze dawni podzieleni parami, słuchając czytania%7ływotów Zwiętych, a okruchy z ich zastawy szły dla ubogich razem zdziesięciną tego, co się tu gotowało i piekło.Dawniej wymierzano ipiwo, i wino.w milczeniu i krótko spożywali jadło proste.teraz!.Teraz z całego świata szły skupywane na stół ich korzenne przyprawynajdroższe, które się tylko na książęcych ukazywały kuchniach;okseftami dostarczano im win najwytworniejszych, prosty sprzętklasztorny zastępowały misy srebrne i pozłociste, glinę  kosztowneszkło weneckie; białe rąbki wzorzysto szyte musiały stoły okrywać.Wszystko to działo się pod pozorem, by Zakon dostojnym gościom,którzy mu w pomoc przybywali co rok, okazał, jak możnym był izamożnym.Osobliwie od czasu, gdy wielki mistrz przeniósł tu swąstolicę, okazałość stała się konieczną.Naczelnik Zakonu chciał narówni stać niemal z panującymi.Surowa reguła pozostała dla półbraci,dla płaszczów szarych, dla służby i gawiedzi; na Wysokim Zamkuksiążęco żyło się i ugaszczało.Do tego życia starszyzna przywykała,stało się ono potrzebą i tłumacząc je mówiono, że Zakon niemieckimusiał świat swą potęgą olśniewać, inaczej nie pociągałby ku sobie inie zjednał znaczenia, jakie mieć był powinien.Mnożyły się zdobycze oręża i frymarku, rozszerzały graniceposiadłości zawojowanych i wydartych, skarb się łupami napełniał;Zakon w istocie stawał się potęgą, a był przedstawicielem niemieckiejchciwości ziemi; mniszy habit coraz spadał z ramion jego odsłaniającżelazne pancerze i skrwawione dłonie.Stróże Szpitalni rośli na wojsko rozbójniczo-chrześcijańskie, mianującsię czcicielami Marii, sługami Chrystusa, poddanymi ApostolskiejStolicy, gdy w istocie germańską ideę zaboru mieli w sercu i myśli.Na przemiany kłaniając się to cesarzowi, to papieżom, pierwszymoddawali hołd, gdy drudzy karcić ich chcieli  do tych uciekali się,gdy cesarz spory ich rozsądzał nie po myśli.Jawnym już było ze składu Zakonu, czyją popierał sprawę w imięwiary i nawrócenia pogan.Sala biesiadna, w której od rana krzątała się czeladz liczna, tak byłaprzystrojoną jak Zamek cały.Brakło tylko niewiast, aby zakrólewską ją wziąć było można.Siedzenia dokoła stołu na ławach zporęczami  okrywały poduszki miękkie, posadzkę wschodniekobierce, stół bielizna bramowana szyciem. U ściany na dębowych policach rzezbionych lśniły ogromne dzbany,misy misternie kute, kubki, którym złotnicy nadali kształty zwierzątfantastycznych.Od stropu do dołu cała część ściany zakrytą byłanimi, zastawiona tak gęsto, że oko polic rozeznać nie mogło.Na osobnym stole przygotowane miednice i nalewki brązowe,ręczniki szyte czekały na ręce, którym przed ucztą służyć miały doablucji.Stolnik, podczaszowie, służba obchodzili dokoła zastawione stołyrozpatrując, gdzie czego brakło, co przystawić należało, czymprzyozdobić jeszcze i zbogacić książęcy występ Zakonu.Spodziewano się gości; niektórzy z nich już byli i po komnatachspoczywali, inni co chwila przybyć mieli, bo się już posłami zawczasuoznajmili.Kilkodniowa uczta poprzedzić miała wedle zwyczaju wyprawę napogan, rodzaj łowów wesołych, w których zwierzem był Prusak lubLitwin, czasem nawet ochrzczeni i dawno nawróceni Polacy.Niebronił chrzest od krzyżackiego miecza, tylko słowo niemieckie i krewgermańska.Tym razem gośćmi Zakonu byli: Ludwik margrabia brandenburski,Filip hrabia z Namur, hrabia Henneberg, kilku Francuzów chciwychrycerskich zapasów, kilku Austriaków i jeden możny pan angielski.Zastęp ten, który już liczył dwieście najpiękniejszych hełmów,powiększał się jeszcze co dzień.Każdy z tych dostojnych przybyszów prowadził z sobą garstkęszlachty, równie jak sam uzbrojonej i mężnej.Przeciwko poganomna pół nagim, zaledwie w jakiś oręż opatrzonym, żelazny rycerz zZachodu stał za dziesięciu, był machiną i jakby ruchomą twierdząrozbijającą tłumy.Nie brały go strzały, o mur stalowy na jego piersirozbijały się twarde pałki.Wyprawa była zabawką, klęska rzadką, anieszczęśliwi mogli się pomścić zadawanych sobie, tylko skupiającsię w tłumy ogromne i mrowiem zasypując przeciwnika.Dnia tego część już gości zgromadzoną była w salce o granitowymsłupie, dokoła mistrza wielkiego.Gwar słychać było wesoły.Językimieszały się tu różne jak u wieży Babel.Część mówiła po niemieckurozmaitymi dialektami ziem, z których pochodziła, nie zawsze siędobrze rozumiejąc między sobą; Francuzi z niektórymi porozumiewalisię po łacinie, między sobą językiem południowej i północnej Francji,obu krewnymi sobie a odmiennymi jednakże.Anglik łamał się z niemczyzną powinowatą; kilku rycerzy poliglotów chodziło odjednych do drugich, posługując jako tłumacze.Wszyscy dostojnicy zgromadzeni już byli i oczekiwano tylko nahrabiego z Namur, który po wczorajszej, długo przeciągnięte] uczciespoczywał, gdy skromnie i po cichu wsunął się Bernard i stanął nauboczu.Nikt na niego nie zwrócił uwagi, chociaż piękna ta postaćdziś tak odbijała od innych wyrazem posępnym, smutkiem i bolemprawie, a tak wśród ogólnego wesela i ożywienia zdała się tu obcą irażącą, iż pierwsze na nią wejrzenie powinno było wywołać pytanie:co ten człowiek przynosił z sobą? jaką klęskę, jaką wieść złą, jakągrozbę?Większa część Krzyżaków nawykłą tak była widzieć brata Bernardasurowym, ścisłym zachowawcą reguły i stróżem jej nad innymi, iż jejmoże posępne to oblicze nie zdziwiło wcale.Zbywano je wejrzeniem przelotnym, ukłonem nieznacznym i nikt nieśpieszył do rozmowy i towarzystwa z tym, który tu dziś zwłaszcza,wśród tych saturnalii, był jakby dysharmonijną nutą.Ten i ów rzucił nań okiem i uchylił się prędko.Goście przysłuchiwali się z upodobaniem powieściom Krzyżaków zczasów pierwszego ich osiedlenia się i pierwszych walk zniewiernymi.Czasy to już były niemal w bajeczne obleczone legendy,postrojone poetycznymi wymysły.Chlubiono się tymi przodkami,których pierwszym zamkiem obronnym był stary dąb rozłożysty,obwiedziony parkanem, opasany rowem, na gałęziach swych dającyschronienie przyszłym zdobywcom [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •