[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak więc jeszcze przez trzy lata zjeżdżałempod ziemię jako cywil.Niechętnie to wspominam, niechętnie o tym opowiadam i, nawiasem mó-wiąc, czuję obrzydzenie, kiedy ci, którzy podobnie jak ja zostali przepędzeni przezwłasną partię, w którą wierzyli, chełpią się teraz swoim losem.Tak, istotnie,niegdyś i ja otaczałem nimbem heroizmu swój los wyrzutka, ale była to fałszywapycha.Sam musiałem sobie od czasu do czasu przypominać, że nie dostałem siędo czarnych za to, że byłem odważny, że walczyłem, że przeciwstawiałem się wswoich poglądach poglądom innych; nie, mojej klęski nie poprzedziła żadnapatetyczna tragedia, byłem raczej przedmiotem niż podmiotem całej swojejhistorii i wobec tego (jeżeli nie chcę uważać za zasługę udręki, smutku czy wręczsłabości) nie mam się czym chwalić.Aucja? Ach tak: nic widziałem jej całych piętnaście lat, a przez długi czasniczego się o niej nawet nie dowiedziałem.Dopiero po powrocie z wojska doszłodo mnie, że jest prawdopodobnie gdzieś w zachodnich Czechach.Ale wtedy jużjej nie szukałem.[IV]1Widzę drogę, która się wije przez pole.Widzę tę drogę, pokrytą kołamiwiejskich furmanek.I widzę miedze wzdłuż drogi, porośnięte trawą, miedze takzielone, że nie mogę się powstrzymać i gładzę dłonią ich miękką pochyłość.Dokoła same małe poletka, nie żadne wielkie scalone pola pegeerowskie.Cotakiego? %7łe to nie jest dzisiejszy krajobraz? A więc jaki?Idę dalej, a przede mną ukazuje się krzak głogu.Cały obsypany jestdrobnymi dzikimi różami.A ja przystaję i jestem szczęśliwy.Siadam na trawiepod krzakiem, po chwili kładę się.Czuję, jak moje plecy dotykają porośniętejtrawą ziemi.Obmacuję ją grzbietem.Trzymam ją na swoich plecach i proszę,żeby nie lękała się swego ciężaru, żeby bez obawy napierała na mnie całą siłą.Potem słyszę tętent kopyt.W dali pojawia się obłoczek kurzu.Zbliża się, ajednocześnie rozpływa się i rzednie.Wynurzają się z niego jezdzcy.Na koniachsiedzą młodzi chłopcy w mundurach.Ale im bardziej się zbliżają, tymwidoczniejsza staje się bylejakość tych mundurów.Niektóre kurtki są zapięte iświecą na nich złote guziki, niektóre rozpięte, a niektórzy chłopcy są tylko wsamych koszulach.Jedni mają czapki, inni są z gołą głową.O nie, to nie jestwojsko, to dezerterzy, zbiegowie, rozbójnicy! To nasza jazda! Wstałem z ziemi ipatrzyłem, jak się zbliżają.Pierwszy z jezdzców wyciągnął szablę i wzniósł ją wgórę.Oddział zatrzymał się.Młodzieniec z wzniesioną szablą pochylił się teraz nad szyją konia i utkwiłwzrok we mnie. Tak, to ja mówię. Król! powiada tamten, zdumiony. Poznaję cię.Pochyliłem głowę, szczęśliwy, że mnie znają.Jeżdżą tu już od tylu stuleci, aznają mnie. Jak ci się żyje, królu? pytał młodzieniec. Boję się, przyjaciele odparłem. Zcigają cię? Nie, ale to jest gorsze niż pościg.Szykuje się coś przeciw mnie.Niepoznaję ludzi wokół siebie.Wchodzę do domu, a wewnątrz jest inny pokój, innażona, wszystko inne.Myślę, że się pomyliłem, wybiegam, ale na zewnątrz to jestjednak mój dom! Na zewnątrz mój, a wewnątrz obcy.I tak jest, gdziekolwiek sięruszę.Dzieje się coś, czego się boję, przyjaciele. Nie zapomniałeś jeszcze jezdzić? zapytał mnie młodzieniec.Dopiero teraz zauważyłem, że obok jego konia stoi osiodłany wierzchowiecbez jezdzca.Młodzieniec wskazał na niego.Wsunąłem nogę w strzemię iwskoczyłem na siodło.Koń szarpnął się, ale siedzę już pewnie i z rozkosząściskam kolanami jego boki.Młodzieniec wyciąga z kieszeni czerwoną chustkę ipodaje mi ją. Owiąż sobie twarz, żeby cię nie poznali!Owiązałem sobie twarz, byłem ślepy. Koń cię poprowadzi usłyszałem głos młodzieńca.Cały oddział ruszył kłusem.Po obu stronach wyczuwałem kłusującychjezdzców.Dotykałem łydkami ich łydek i słyszałem parskanie ich koni.Jechaliśmy tak chyba z godzinę, strzemię w strzemię.Potem stanęliśmy.Tensam męski głos mówi do mnie: Jesteśmy na miejscu, królu! Gdzie na miejscu? pytam. Nie słyszysz, jak szumi wielka rzeka? Stoimy na brzegu Dunaju.Tutajjesteś bezpieczny, królu. Tak mówię czuję, że jestem bezpieczny.Chciałbym zdjąć tę chustkę. Nie można, królu.Jeszcze nie.Twoje oczy do niczego nie są ci potrzebne.Oczy tylko by cię mamiły. Ale ja chcę zobaczyć Dunaj, to moja rzeka, moja rzeka-matka, chcę jązobaczyć. Niepotrzebne ci do tego twoje oczy, królu.Wszystko będę ci opowiadał.Tak będzie o wiele lepiej.Wokół nas rozciąga się bezkresna równina.Pastwiska.Tu i ówdzie jakieś krzewy, tu i ówdzie sterczy drewniany drąg, wahadło studni,ale my znajdujemy się wśród traw, przy brzegu.Niedaleko od nas trawaprzechodzi w piasek, ponieważ rzeka ma tutaj piaszczyste dno.A teraz zsiądz zkonia, królu.Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Chłopcy rozniecają ogień słyszę głos młodzieńca. Słońce wtapia się jużw daleki widnokrąg i wkrótce zrobi się chłodno. Chciałbym zobaczyć Vlastę mówię naraz. Zobaczysz ją. Gdzie ona jest? Niedaleko stąd.Pojedziesz do niej.Twój koń cię do niej zaprowadzi.Zerwałem się i prosiłem, żebym już teraz zaraz mógł tam jechać.Ale męskaręka chwyciła mnie za ramię i zmusiła, bym usiadł. Siadaj, królu.Musisz odpocząć i zjeść coś.Będę ci tymczasem o niejopowiadał. Opowiadaj; gdzie ona jest? O godzinę drogi stąd stoi drewniany domek kryty słomą.Otacza godrewniany płot. Tak, tak przytakuję i czuję w sercu słodki ciężar wszystko z drzewa.Tak właśnie ma być.Nie chcę, aby w tym domu był choć jeden żelazny gwózdz. Tak ciągnie dalej głos płot jest z drewnianych palików, ociosanychtylko z grubsza, tak że można w nich rozpoznać pierwotny kształt gałęzi. Wszystkie drewniane rzeczy przypominają kota albo psa mówię. To sąraczej istoty niż rzeczy.Kocham świat z drzewa.Tylko w nim swojsko się czuję. Za płotem rosną słoneczniki, nagietki i georginie, rośnie tam równieżstara jabłoń.Na progu domu stoi właśnie Vlasta. Jak jest ubrana? Ma lnianą spódnicę, trochę przybrudzoną, bo wraca z chlewa.W rękutrzyma drewniany cebrzyk.Jest bosa.Ale jest piękna, ponieważ jest młoda. I uboga mówię to uboga dzieweczka. Tak, ale jednocześnie królowa.A ponieważ jest królową, musi pozostawaćw ukryciu.Nawet tobie nie wolno do niej pójść, aby nie została zdradzona [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Tak więc jeszcze przez trzy lata zjeżdżałempod ziemię jako cywil.Niechętnie to wspominam, niechętnie o tym opowiadam i, nawiasem mó-wiąc, czuję obrzydzenie, kiedy ci, którzy podobnie jak ja zostali przepędzeni przezwłasną partię, w którą wierzyli, chełpią się teraz swoim losem.Tak, istotnie,niegdyś i ja otaczałem nimbem heroizmu swój los wyrzutka, ale była to fałszywapycha.Sam musiałem sobie od czasu do czasu przypominać, że nie dostałem siędo czarnych za to, że byłem odważny, że walczyłem, że przeciwstawiałem się wswoich poglądach poglądom innych; nie, mojej klęski nie poprzedziła żadnapatetyczna tragedia, byłem raczej przedmiotem niż podmiotem całej swojejhistorii i wobec tego (jeżeli nie chcę uważać za zasługę udręki, smutku czy wręczsłabości) nie mam się czym chwalić.Aucja? Ach tak: nic widziałem jej całych piętnaście lat, a przez długi czasniczego się o niej nawet nie dowiedziałem.Dopiero po powrocie z wojska doszłodo mnie, że jest prawdopodobnie gdzieś w zachodnich Czechach.Ale wtedy jużjej nie szukałem.[IV]1Widzę drogę, która się wije przez pole.Widzę tę drogę, pokrytą kołamiwiejskich furmanek.I widzę miedze wzdłuż drogi, porośnięte trawą, miedze takzielone, że nie mogę się powstrzymać i gładzę dłonią ich miękką pochyłość.Dokoła same małe poletka, nie żadne wielkie scalone pola pegeerowskie.Cotakiego? %7łe to nie jest dzisiejszy krajobraz? A więc jaki?Idę dalej, a przede mną ukazuje się krzak głogu.Cały obsypany jestdrobnymi dzikimi różami.A ja przystaję i jestem szczęśliwy.Siadam na trawiepod krzakiem, po chwili kładę się.Czuję, jak moje plecy dotykają porośniętejtrawą ziemi.Obmacuję ją grzbietem.Trzymam ją na swoich plecach i proszę,żeby nie lękała się swego ciężaru, żeby bez obawy napierała na mnie całą siłą.Potem słyszę tętent kopyt.W dali pojawia się obłoczek kurzu.Zbliża się, ajednocześnie rozpływa się i rzednie.Wynurzają się z niego jezdzcy.Na koniachsiedzą młodzi chłopcy w mundurach.Ale im bardziej się zbliżają, tymwidoczniejsza staje się bylejakość tych mundurów.Niektóre kurtki są zapięte iświecą na nich złote guziki, niektóre rozpięte, a niektórzy chłopcy są tylko wsamych koszulach.Jedni mają czapki, inni są z gołą głową.O nie, to nie jestwojsko, to dezerterzy, zbiegowie, rozbójnicy! To nasza jazda! Wstałem z ziemi ipatrzyłem, jak się zbliżają.Pierwszy z jezdzców wyciągnął szablę i wzniósł ją wgórę.Oddział zatrzymał się.Młodzieniec z wzniesioną szablą pochylił się teraz nad szyją konia i utkwiłwzrok we mnie. Tak, to ja mówię. Król! powiada tamten, zdumiony. Poznaję cię.Pochyliłem głowę, szczęśliwy, że mnie znają.Jeżdżą tu już od tylu stuleci, aznają mnie. Jak ci się żyje, królu? pytał młodzieniec. Boję się, przyjaciele odparłem. Zcigają cię? Nie, ale to jest gorsze niż pościg.Szykuje się coś przeciw mnie.Niepoznaję ludzi wokół siebie.Wchodzę do domu, a wewnątrz jest inny pokój, innażona, wszystko inne.Myślę, że się pomyliłem, wybiegam, ale na zewnątrz to jestjednak mój dom! Na zewnątrz mój, a wewnątrz obcy.I tak jest, gdziekolwiek sięruszę.Dzieje się coś, czego się boję, przyjaciele. Nie zapomniałeś jeszcze jezdzić? zapytał mnie młodzieniec.Dopiero teraz zauważyłem, że obok jego konia stoi osiodłany wierzchowiecbez jezdzca.Młodzieniec wskazał na niego.Wsunąłem nogę w strzemię iwskoczyłem na siodło.Koń szarpnął się, ale siedzę już pewnie i z rozkosząściskam kolanami jego boki.Młodzieniec wyciąga z kieszeni czerwoną chustkę ipodaje mi ją. Owiąż sobie twarz, żeby cię nie poznali!Owiązałem sobie twarz, byłem ślepy. Koń cię poprowadzi usłyszałem głos młodzieńca.Cały oddział ruszył kłusem.Po obu stronach wyczuwałem kłusującychjezdzców.Dotykałem łydkami ich łydek i słyszałem parskanie ich koni.Jechaliśmy tak chyba z godzinę, strzemię w strzemię.Potem stanęliśmy.Tensam męski głos mówi do mnie: Jesteśmy na miejscu, królu! Gdzie na miejscu? pytam. Nie słyszysz, jak szumi wielka rzeka? Stoimy na brzegu Dunaju.Tutajjesteś bezpieczny, królu. Tak mówię czuję, że jestem bezpieczny.Chciałbym zdjąć tę chustkę. Nie można, królu.Jeszcze nie.Twoje oczy do niczego nie są ci potrzebne.Oczy tylko by cię mamiły. Ale ja chcę zobaczyć Dunaj, to moja rzeka, moja rzeka-matka, chcę jązobaczyć. Niepotrzebne ci do tego twoje oczy, królu.Wszystko będę ci opowiadał.Tak będzie o wiele lepiej.Wokół nas rozciąga się bezkresna równina.Pastwiska.Tu i ówdzie jakieś krzewy, tu i ówdzie sterczy drewniany drąg, wahadło studni,ale my znajdujemy się wśród traw, przy brzegu.Niedaleko od nas trawaprzechodzi w piasek, ponieważ rzeka ma tutaj piaszczyste dno.A teraz zsiądz zkonia, królu.Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Chłopcy rozniecają ogień słyszę głos młodzieńca. Słońce wtapia się jużw daleki widnokrąg i wkrótce zrobi się chłodno. Chciałbym zobaczyć Vlastę mówię naraz. Zobaczysz ją. Gdzie ona jest? Niedaleko stąd.Pojedziesz do niej.Twój koń cię do niej zaprowadzi.Zerwałem się i prosiłem, żebym już teraz zaraz mógł tam jechać.Ale męskaręka chwyciła mnie za ramię i zmusiła, bym usiadł. Siadaj, królu.Musisz odpocząć i zjeść coś.Będę ci tymczasem o niejopowiadał. Opowiadaj; gdzie ona jest? O godzinę drogi stąd stoi drewniany domek kryty słomą.Otacza godrewniany płot. Tak, tak przytakuję i czuję w sercu słodki ciężar wszystko z drzewa.Tak właśnie ma być.Nie chcę, aby w tym domu był choć jeden żelazny gwózdz. Tak ciągnie dalej głos płot jest z drewnianych palików, ociosanychtylko z grubsza, tak że można w nich rozpoznać pierwotny kształt gałęzi. Wszystkie drewniane rzeczy przypominają kota albo psa mówię. To sąraczej istoty niż rzeczy.Kocham świat z drzewa.Tylko w nim swojsko się czuję. Za płotem rosną słoneczniki, nagietki i georginie, rośnie tam równieżstara jabłoń.Na progu domu stoi właśnie Vlasta. Jak jest ubrana? Ma lnianą spódnicę, trochę przybrudzoną, bo wraca z chlewa.W rękutrzyma drewniany cebrzyk.Jest bosa.Ale jest piękna, ponieważ jest młoda. I uboga mówię to uboga dzieweczka. Tak, ale jednocześnie królowa.A ponieważ jest królową, musi pozostawaćw ukryciu.Nawet tobie nie wolno do niej pójść, aby nie została zdradzona [ Pobierz całość w formacie PDF ]