[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Padła na ziemię jak ściętatopola, a chłopcy wypadli z batystowej pułapki, turlając się popodłodze, kopiąc, wrzeszcząc i okładając pięściami.Kiedy z kłębowi-ska ciał zaczęły się wydobywać rozpaczliwe piski, Temple zdał sobiesprawę, że nie może z czystym sumieniem po prostu się stamtąd zabraći pozwolić, żeby to szaleństwo trwało.Gdyby bachory uciekły, siałyby zniszczenie w całym Londynie.Był jedynym, który mógł je powstrzymać.To było oczywiste.Nie pytając o pozwolenie, przekroczył próg i wszedł do domu, za-mykając z hukiem drzwi i pomagając pokojówce wstać.Kiedy tylkoupewni! się, że dziewczyna może nadal władać rękami i nogami, zająłsię sprawą, która wymagała natychmiastowej interwencji - przewala-jącą się po podłodze plątaniną ciał.I zrobił to, co wychodziło mu najlepiej.Włączył się do bójki.Powyciągał chłopców po jednym z kłębowiska i postawił na nogach.Każdemu odebrał drewniany miecz, woreczki z kamieniami i innąprowizoryczną broń, zanim go uwolnił ze stanowczym poleceniem: dosyć" i wziął się do następnego.Podniósł ostatnich dwóch chłopców - tego z nogą od stołu i drugiego,małego - wysoko nad podłogą i wtedy zobaczył to coś: małe, różowe inieruchome.Pochylił się, wciąż trzymając obu malców.- Aj.- jęknął chłopiec z nogą od stołu.Wydawało się, że nie ma nicprzeciwko temu, iż jego nogi dyndają trzy stopy nad ziemią.-Ucieknie.Czy to była.Zwinka ożyła z rozdzierającym uszy kwikiem i pognała do sąsied-niego pokoju.Przerażony Temple odskoczył gwałtownie.- Jezu Chryste!I po raz pierwszy, odkąd zapukał do drzwi pod numerem 9 na CursitorStreet, zapadła cisza.Odwrócił się do pozostałych chłopców.Przyglądali mu się szerokootwartymi oczami.- Co to jest?%7ładen nie odpowiedział, tylko wszyscy spojrzeli na swojego przy-wódcę, który wciąż dzierżył oręż, ale, na szczęście, nie wydawał sięskory do jej użycia.- Wezwałeś imię Pańskie nadaremno - stwierdził tenże tonem oskar-żenia, ale nie bez nutki podziwu.- Wasze prosię mnie przestraszyło.Chłopiec pokręcił głową.- Pani Maclntyre nie lubi, kiedy się bluzni.Temple skłaniał się do opinii, że pani Maclntyre powinna mniej zaj-mować się językiem chłopców, a więcej ich życiem, ale powstrzymałsię przed powiedzeniem tego głośno.- Cóż, zatem nie mówmy jej o tym.- Za pózno - zauważył mniejszy chłopiec, wskazując na coś zaplecami Temple'a.- Obawiam się, że słyszałam.Odwrócił się w stronę cichego, kobiecego głosu.Znajomego głosu.Postawił obu chłopców na ziemi.Nie uciekła.- Pani Maclntyre, jak się domyślam?Mara nie odpowiedziała mu, zamiast tego zwróciła się do chłopców:- Co mówiłam na temat ganiania za Lavender?- Nie ganialiśmy jej! - krzyknęli wszyscy chórem.- Była naszym łupem! - oznajmił któryś.- Wykradli ją z naszego skarbca! - zawołał przywódca, patrząc naMarę.- Ratowaliśmy ją.Temple zmarszczył brwi.- Zwinia nazywa się Lavender?Nie patrzyła na niego; przyglądała się chłopcom po kolei z wyrazemtwarzy, który wydał mu się znajomy - z miną, jaką milion razy przybie-rały jego guwernantki z dzieciństwa.Wyrażającą rozczarowanie.- Danielu! Co mówiłam? - zapytała, patrząc na prowodyra rozbry-kanej przed chwilą bandy.- Jaka jest reguła?- Lavender nie jest łupem.Przesunęła wzrok na chłopca stojącego z drugiej strony Temple'a.- Co jeszcze? Matthew?- Nie ganiamy za Lavender.- Właśnie.Nawet jeśli.? George? George przestąpił z nogi na nogę.- Nawet jeśli ona zaczyna.Mara skinęła głową.- Dobrze.Teraz, kiedy przypomnieliśmy sobie nasze reguły doty-czące Lavender, doprowadzcie się do porządku i odłóżcie broń.Pora naśniadanie.Chłopcy zawahali się wyraznie; z tuzin twarzyczek zwróciło się wkierunku Temple'a.Przyglądali mu się, jawnie go szacując.- Panowie - odezwała się Mara, ponownie skupiając ich uwagę.-Sądzę, że mówiłam po angielsku, nieprawdaż?Daniel wysunął się naprzód, ostrą bródką wskazując Temple'a [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Padła na ziemię jak ściętatopola, a chłopcy wypadli z batystowej pułapki, turlając się popodłodze, kopiąc, wrzeszcząc i okładając pięściami.Kiedy z kłębowi-ska ciał zaczęły się wydobywać rozpaczliwe piski, Temple zdał sobiesprawę, że nie może z czystym sumieniem po prostu się stamtąd zabraći pozwolić, żeby to szaleństwo trwało.Gdyby bachory uciekły, siałyby zniszczenie w całym Londynie.Był jedynym, który mógł je powstrzymać.To było oczywiste.Nie pytając o pozwolenie, przekroczył próg i wszedł do domu, za-mykając z hukiem drzwi i pomagając pokojówce wstać.Kiedy tylkoupewni! się, że dziewczyna może nadal władać rękami i nogami, zająłsię sprawą, która wymagała natychmiastowej interwencji - przewala-jącą się po podłodze plątaniną ciał.I zrobił to, co wychodziło mu najlepiej.Włączył się do bójki.Powyciągał chłopców po jednym z kłębowiska i postawił na nogach.Każdemu odebrał drewniany miecz, woreczki z kamieniami i innąprowizoryczną broń, zanim go uwolnił ze stanowczym poleceniem: dosyć" i wziął się do następnego.Podniósł ostatnich dwóch chłopców - tego z nogą od stołu i drugiego,małego - wysoko nad podłogą i wtedy zobaczył to coś: małe, różowe inieruchome.Pochylił się, wciąż trzymając obu malców.- Aj.- jęknął chłopiec z nogą od stołu.Wydawało się, że nie ma nicprzeciwko temu, iż jego nogi dyndają trzy stopy nad ziemią.-Ucieknie.Czy to była.Zwinka ożyła z rozdzierającym uszy kwikiem i pognała do sąsied-niego pokoju.Przerażony Temple odskoczył gwałtownie.- Jezu Chryste!I po raz pierwszy, odkąd zapukał do drzwi pod numerem 9 na CursitorStreet, zapadła cisza.Odwrócił się do pozostałych chłopców.Przyglądali mu się szerokootwartymi oczami.- Co to jest?%7ładen nie odpowiedział, tylko wszyscy spojrzeli na swojego przy-wódcę, który wciąż dzierżył oręż, ale, na szczęście, nie wydawał sięskory do jej użycia.- Wezwałeś imię Pańskie nadaremno - stwierdził tenże tonem oskar-żenia, ale nie bez nutki podziwu.- Wasze prosię mnie przestraszyło.Chłopiec pokręcił głową.- Pani Maclntyre nie lubi, kiedy się bluzni.Temple skłaniał się do opinii, że pani Maclntyre powinna mniej zaj-mować się językiem chłopców, a więcej ich życiem, ale powstrzymałsię przed powiedzeniem tego głośno.- Cóż, zatem nie mówmy jej o tym.- Za pózno - zauważył mniejszy chłopiec, wskazując na coś zaplecami Temple'a.- Obawiam się, że słyszałam.Odwrócił się w stronę cichego, kobiecego głosu.Znajomego głosu.Postawił obu chłopców na ziemi.Nie uciekła.- Pani Maclntyre, jak się domyślam?Mara nie odpowiedziała mu, zamiast tego zwróciła się do chłopców:- Co mówiłam na temat ganiania za Lavender?- Nie ganialiśmy jej! - krzyknęli wszyscy chórem.- Była naszym łupem! - oznajmił któryś.- Wykradli ją z naszego skarbca! - zawołał przywódca, patrząc naMarę.- Ratowaliśmy ją.Temple zmarszczył brwi.- Zwinia nazywa się Lavender?Nie patrzyła na niego; przyglądała się chłopcom po kolei z wyrazemtwarzy, który wydał mu się znajomy - z miną, jaką milion razy przybie-rały jego guwernantki z dzieciństwa.Wyrażającą rozczarowanie.- Danielu! Co mówiłam? - zapytała, patrząc na prowodyra rozbry-kanej przed chwilą bandy.- Jaka jest reguła?- Lavender nie jest łupem.Przesunęła wzrok na chłopca stojącego z drugiej strony Temple'a.- Co jeszcze? Matthew?- Nie ganiamy za Lavender.- Właśnie.Nawet jeśli.? George? George przestąpił z nogi na nogę.- Nawet jeśli ona zaczyna.Mara skinęła głową.- Dobrze.Teraz, kiedy przypomnieliśmy sobie nasze reguły doty-czące Lavender, doprowadzcie się do porządku i odłóżcie broń.Pora naśniadanie.Chłopcy zawahali się wyraznie; z tuzin twarzyczek zwróciło się wkierunku Temple'a.Przyglądali mu się, jawnie go szacując.- Panowie - odezwała się Mara, ponownie skupiając ich uwagę.-Sądzę, że mówiłam po angielsku, nieprawdaż?Daniel wysunął się naprzód, ostrą bródką wskazując Temple'a [ Pobierz całość w formacie PDF ]