[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ręce nieduże, sine, opuchłe,szramami i guzami okryte leżały na siermiędze okrywającej kolana, a spod obwisłychkrzaków brwi kapały na siermięgę, na kolana i na ręce duże, rzęsiste łzy.Padały one w ci-szy kamiennej.Człowiek ten cały wydawał się w tej chwili wykutym z ciemnego kamieniai można by myśleć, że w tej kamiennej postaci coś tajało i wyciekało z niej ciężkimi, ci-chymi kroplami.Ani łkania, ani westchnienia, ani najlżejszego poruszenia.Tylko ze zgarbionych plecówzwisająca ta głowa osypana popiołem i spod obwisłych brwi padający na pokaleczone ręceten deszcz ciężkich, cichych łez.Rózia szybko przybliżyła się ku niemu i zaczęła bardzo cicho zapytywać go czy pocie-szać, a on głowy nie podnosząc, wyjął zza siermięgi swoją białą tabliczkę i ręką, która,trzęsła się jak liść na wietrze, ledwie czytelnymi znakami napisał znowu jeden tylko wy-raz: Przepraszam! W kilka minut potem nie było go już w pokoju.Rózia chciała wyjśćza nim, zapytać, może pocieszyć, ale przemówił do niej o czymś najdroższy gość nasz,więc pobiegła ku niemu z odpowiedzią, zapominając.Wszyscyśmy po kilku minutach zapomnieli o niemym traczu, płacz jego przypisująctemu bólowi, jaki w człowieku wszechstronnie nieszczęśliwym obudzać musi widok ludziszczęśliwych.A myśmy byli dnia tego tak weseli i szczęśliwi, że nie spostrzegliśmy nawet,iż świadkiem tej wesołości i tego szczęścia naszego jest ten nędzarz.Wkrótce też zapomnieliśmy o jego istnieniu i gdy dni upływały, a on nie przychodził,jedna tylko Rózia zatroszczyła się czasem o to, co się z nim dzieje, lecz i ona, zatrosz-czywszy się na chwilę, zapominała.W rozmowach z bratem, we wzajemnych spowiadaniach i zwierzaniach, w przywoły-wanych z przeszłości wspomnieniach wspólnych, w układaniu zamiarów na przyszłośćjeszcze długą, szybko przemknęły mi tygodnie, prawie miesiące, gdy w tej jasnej pogo-dzie, tak dla mnie nowej, życie znowu przerazliwie zazgrzytało.Godzina była przedwieczorna i byliśmy w domu sami tylko z bratem, gdy ktoś z do-mowych podał mi list, przez jakąś biedną dziewczynkę z przedmieścia podobno przynie-siony, z tego najbiedniejszego przedmieścia, co to po skłonie wybrzeża opuszcza ku rzeceszary rój chatek, lepianek.List niekształtny, szorstki, z moim nazwiskiem na kopercie,skreślonym pismem niekształtnym, zygzakowatym.Takie pismo gdzieś już widziałam.nie pamiętam! A! na tabliczce niemego tracza.Więc on to zapewne albo ktoś bardzo do niego podobny pisze z prośbą.Rozdarłam kopertę, otworzyłam arkusz grubego papieru, wzrok mój przypadkiem upadłnajpierw na podpis i - jakby mię kto w plecy obuchem uderzył, tak porwałam się z siedze-nia.Musiałam bardzo zmienić się na twarzy, bo brat przyskoczył do mnie, pytając z niepo-kojem:- Co to? Co ci jest?Tyle tylko miałam przytomności, aby mu pokazać podpis na liście i krzyknąć:- Patrz! Patrz!Wtedy i on krzyknął także:- Stefan Niegirycz! Kto? Skąd? Gdzie?173A ja, z dławiącymi się w gardle wołaniami: - Gdzie? gdzie? gdzie? - biegłam do kuch-ni, w której zapewne była ta dziewczynka.Brat szedł za mną.Dziewczynka nieduża, podlotek chudy i blady jak głód, suszyła przy kuchennym piecuswe zmokłe od deszczu łachmany.Przez dwoje naraz ludzi z wielkim gwałtem zapytywa-na, zalękła, ledwie mogła odpowiadać.- Niemy tracz prosił.zanieść.przed śmiercią.- Umarł?- Czy ja wiem? Gadali, że zaraz umrze.- Więc jeszcze żyje?- Czy ja wiem? Może już umarł.- Lećmy! Co tchu wystarczy, lećmy! Może jeszcze.może jeszcze.Okręciłam się na miejscu, chwytając i opuszczając z rąk różne odzieże, dopadając jużdrzwi w jednej sukni.Ale brat, powiedziawszy dziewczynce, aby nie odchodziła bez nas, opasał mię ramie-niem i zaprowadził do pokoju, gdzie podał mi list.- Trzeba przeczytać.- rzekł.Prawda! Trzeba przeczytać.Może tu jakie żądanie, wyjaśnienie.W oczach co chwilęstawało mi się ciemno, jednak czytałam, a brat stał przy mnie z twarzą litościwą, wciążmię ramieniem opasując.Nie jestem niemy.%7ładen wypadek nie pozbawił mię mowy; odjąłem ją sobie sam.Wkrótce potem, gdy mową zgubiłem siebie i innych, zacząłem szarpać sobie włosy nagłowie, krzycząc do Boga: czemu mi pierwej mowy nie odebrał? Z tego przyszła mi myśl,że mogę ją teraz sam sobie odebrać.- za pokutę!Tak uczyniłem.Postanowiłem, że nigdy już w życiu nie przemówię żadnego słowa dożadnego człowieka, i dotrzymałem.Już więcej niż dwadzieścia lat minęło, odkąd do żad-nego człowieka, żadnego słowa.Niememu człowiekowi ciężko żyć, ale dla mnie w tej ciężkości była jedyna pociecha,bo myślałem sobie, że to taka kąpiel, która obmywa moją plamę, nie przed ludzmi, aleprzed moją własną boleścią.Im trudniejsze było życie, tym mniejszą stawała się boleść.Bez tego nie zdołałbym jej znieść.Może zle się wyrażam i pani mię nie zrozumie, ale zapomniałem już wiele słów i jaktrzeba je układać.Przepraszam, że tak zle i niezrozumiale piszę, ale zapomniałem pisać.- Wielki Boże! - jęknął brat mój i silniej ogarnął mię ramieniem, bo musiał uczuć, żenogi pode mną drżą i mogę upaść.Cały majątek swój oddałem temu, który cierpiał z mojej winy.Cóż mogłem więcej?Rozdałbym, pokroiwszy, samego siebie, gdyby to było na co potrzebne, ale że nie, więcoddałem majątek.Nie zaraz to zrobiłem.Z początku myślałem, że będę mógł żyć tak, jakpierwej.Ale nie.Wszystkiego próbowałem i wszystko mi było coraz gorszą trucizną.A ta trucizna lała się we wszystko ze mnie samego, z tych plam, które na mnie były, azwłaszcza z tej ostatniej.Byłem pomiędzy ludzmi, którzy o nich nie wiedzieli, i ludziezresztą prędko zapominają.ale ja sam wiedziałem i nie mogłem zapomnieć.Spowiedz kościelna nie wystarczyła.Ta pokuta, którą ksiądz po spowiedzi mi wyzna-czył, nie była żadnym cierpieniem, a jam cierpieć pożądał, jak człowiek nieczystościamioblany pożąda strumienia czystej wody.Więc bez mowy i bez majątku puściłem się w da-lekie strony.za tę winę i za wszystkie inne.i za to, że nie dotrzymałem tego, co tobie,pani! przyrzekałem w tym domku leśnym.174Tu następowało coś bardzo trudnego do wyczytania, bo ręka od słabości drżąca, od pi-sania odwykła, od narzędzi ciężkiej pracy guzami okryta, skręciła litery w zawikłany węzełkresek i zygzaków.Jednak po chwili wyczytałam:Czy pamiętasz?.Ręce prawie nieprzytomne ku głowie podnosząc, list na ziemię upuściłam, ale brat mójpodniósł go i głowę mą na piersi swej opierając czytał dalej:Jako człowiek ubogi i niemy pojechałem w strony dalekie i szukałem pracy.Pan Bógmię nie opuścił [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Ręce nieduże, sine, opuchłe,szramami i guzami okryte leżały na siermiędze okrywającej kolana, a spod obwisłychkrzaków brwi kapały na siermięgę, na kolana i na ręce duże, rzęsiste łzy.Padały one w ci-szy kamiennej.Człowiek ten cały wydawał się w tej chwili wykutym z ciemnego kamieniai można by myśleć, że w tej kamiennej postaci coś tajało i wyciekało z niej ciężkimi, ci-chymi kroplami.Ani łkania, ani westchnienia, ani najlżejszego poruszenia.Tylko ze zgarbionych plecówzwisająca ta głowa osypana popiołem i spod obwisłych brwi padający na pokaleczone ręceten deszcz ciężkich, cichych łez.Rózia szybko przybliżyła się ku niemu i zaczęła bardzo cicho zapytywać go czy pocie-szać, a on głowy nie podnosząc, wyjął zza siermięgi swoją białą tabliczkę i ręką, która,trzęsła się jak liść na wietrze, ledwie czytelnymi znakami napisał znowu jeden tylko wy-raz: Przepraszam! W kilka minut potem nie było go już w pokoju.Rózia chciała wyjśćza nim, zapytać, może pocieszyć, ale przemówił do niej o czymś najdroższy gość nasz,więc pobiegła ku niemu z odpowiedzią, zapominając.Wszyscyśmy po kilku minutach zapomnieli o niemym traczu, płacz jego przypisująctemu bólowi, jaki w człowieku wszechstronnie nieszczęśliwym obudzać musi widok ludziszczęśliwych.A myśmy byli dnia tego tak weseli i szczęśliwi, że nie spostrzegliśmy nawet,iż świadkiem tej wesołości i tego szczęścia naszego jest ten nędzarz.Wkrótce też zapomnieliśmy o jego istnieniu i gdy dni upływały, a on nie przychodził,jedna tylko Rózia zatroszczyła się czasem o to, co się z nim dzieje, lecz i ona, zatrosz-czywszy się na chwilę, zapominała.W rozmowach z bratem, we wzajemnych spowiadaniach i zwierzaniach, w przywoły-wanych z przeszłości wspomnieniach wspólnych, w układaniu zamiarów na przyszłośćjeszcze długą, szybko przemknęły mi tygodnie, prawie miesiące, gdy w tej jasnej pogo-dzie, tak dla mnie nowej, życie znowu przerazliwie zazgrzytało.Godzina była przedwieczorna i byliśmy w domu sami tylko z bratem, gdy ktoś z do-mowych podał mi list, przez jakąś biedną dziewczynkę z przedmieścia podobno przynie-siony, z tego najbiedniejszego przedmieścia, co to po skłonie wybrzeża opuszcza ku rzeceszary rój chatek, lepianek.List niekształtny, szorstki, z moim nazwiskiem na kopercie,skreślonym pismem niekształtnym, zygzakowatym.Takie pismo gdzieś już widziałam.nie pamiętam! A! na tabliczce niemego tracza.Więc on to zapewne albo ktoś bardzo do niego podobny pisze z prośbą.Rozdarłam kopertę, otworzyłam arkusz grubego papieru, wzrok mój przypadkiem upadłnajpierw na podpis i - jakby mię kto w plecy obuchem uderzył, tak porwałam się z siedze-nia.Musiałam bardzo zmienić się na twarzy, bo brat przyskoczył do mnie, pytając z niepo-kojem:- Co to? Co ci jest?Tyle tylko miałam przytomności, aby mu pokazać podpis na liście i krzyknąć:- Patrz! Patrz!Wtedy i on krzyknął także:- Stefan Niegirycz! Kto? Skąd? Gdzie?173A ja, z dławiącymi się w gardle wołaniami: - Gdzie? gdzie? gdzie? - biegłam do kuch-ni, w której zapewne była ta dziewczynka.Brat szedł za mną.Dziewczynka nieduża, podlotek chudy i blady jak głód, suszyła przy kuchennym piecuswe zmokłe od deszczu łachmany.Przez dwoje naraz ludzi z wielkim gwałtem zapytywa-na, zalękła, ledwie mogła odpowiadać.- Niemy tracz prosił.zanieść.przed śmiercią.- Umarł?- Czy ja wiem? Gadali, że zaraz umrze.- Więc jeszcze żyje?- Czy ja wiem? Może już umarł.- Lećmy! Co tchu wystarczy, lećmy! Może jeszcze.może jeszcze.Okręciłam się na miejscu, chwytając i opuszczając z rąk różne odzieże, dopadając jużdrzwi w jednej sukni.Ale brat, powiedziawszy dziewczynce, aby nie odchodziła bez nas, opasał mię ramie-niem i zaprowadził do pokoju, gdzie podał mi list.- Trzeba przeczytać.- rzekł.Prawda! Trzeba przeczytać.Może tu jakie żądanie, wyjaśnienie.W oczach co chwilęstawało mi się ciemno, jednak czytałam, a brat stał przy mnie z twarzą litościwą, wciążmię ramieniem opasując.Nie jestem niemy.%7ładen wypadek nie pozbawił mię mowy; odjąłem ją sobie sam.Wkrótce potem, gdy mową zgubiłem siebie i innych, zacząłem szarpać sobie włosy nagłowie, krzycząc do Boga: czemu mi pierwej mowy nie odebrał? Z tego przyszła mi myśl,że mogę ją teraz sam sobie odebrać.- za pokutę!Tak uczyniłem.Postanowiłem, że nigdy już w życiu nie przemówię żadnego słowa dożadnego człowieka, i dotrzymałem.Już więcej niż dwadzieścia lat minęło, odkąd do żad-nego człowieka, żadnego słowa.Niememu człowiekowi ciężko żyć, ale dla mnie w tej ciężkości była jedyna pociecha,bo myślałem sobie, że to taka kąpiel, która obmywa moją plamę, nie przed ludzmi, aleprzed moją własną boleścią.Im trudniejsze było życie, tym mniejszą stawała się boleść.Bez tego nie zdołałbym jej znieść.Może zle się wyrażam i pani mię nie zrozumie, ale zapomniałem już wiele słów i jaktrzeba je układać.Przepraszam, że tak zle i niezrozumiale piszę, ale zapomniałem pisać.- Wielki Boże! - jęknął brat mój i silniej ogarnął mię ramieniem, bo musiał uczuć, żenogi pode mną drżą i mogę upaść.Cały majątek swój oddałem temu, który cierpiał z mojej winy.Cóż mogłem więcej?Rozdałbym, pokroiwszy, samego siebie, gdyby to było na co potrzebne, ale że nie, więcoddałem majątek.Nie zaraz to zrobiłem.Z początku myślałem, że będę mógł żyć tak, jakpierwej.Ale nie.Wszystkiego próbowałem i wszystko mi było coraz gorszą trucizną.A ta trucizna lała się we wszystko ze mnie samego, z tych plam, które na mnie były, azwłaszcza z tej ostatniej.Byłem pomiędzy ludzmi, którzy o nich nie wiedzieli, i ludziezresztą prędko zapominają.ale ja sam wiedziałem i nie mogłem zapomnieć.Spowiedz kościelna nie wystarczyła.Ta pokuta, którą ksiądz po spowiedzi mi wyzna-czył, nie była żadnym cierpieniem, a jam cierpieć pożądał, jak człowiek nieczystościamioblany pożąda strumienia czystej wody.Więc bez mowy i bez majątku puściłem się w da-lekie strony.za tę winę i za wszystkie inne.i za to, że nie dotrzymałem tego, co tobie,pani! przyrzekałem w tym domku leśnym.174Tu następowało coś bardzo trudnego do wyczytania, bo ręka od słabości drżąca, od pi-sania odwykła, od narzędzi ciężkiej pracy guzami okryta, skręciła litery w zawikłany węzełkresek i zygzaków.Jednak po chwili wyczytałam:Czy pamiętasz?.Ręce prawie nieprzytomne ku głowie podnosząc, list na ziemię upuściłam, ale brat mójpodniósł go i głowę mą na piersi swej opierając czytał dalej:Jako człowiek ubogi i niemy pojechałem w strony dalekie i szukałem pracy.Pan Bógmię nie opuścił [ Pobierz całość w formacie PDF ]