[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak dziśpamiętam, że księżyc dobrze już posunął się do środka nieba i tkwił nad samymi piaskami.Cichość panowała na rzece, na brzegach, tylko w borze słowik śpiewał.Wtenczas ojciecpocałował matkę, cościś jej poszeptał, a potem mnie z ziemi na rękach swoich podniósł icałować zaczął.Wprzódy nigdy mnie tak nie całował, bo człowiekiem był więcej pochmurnymniżeli wesołym i częściej w milczącym zamyśleniu pogrążał się, niż okazywał to, co miał wsobie.Całkiem inaczej jak stryj Anzelm, który wesoły był, gadatliwy i cały na wierzchu.Podobno też za tę pochmurność i za te utapianie się w myślach tak nadmiar ojca mego polubiłpan Andrzej.Ale wtenczas ociec dziecko swe żegnający w zamkniętości swej nie wytrzymał,cisnął mnie do siebie tak mocno, że aż bolało, i mało nie tysiąc razy mnie pocałował.W tejsamej minucie pan Andrzej żegnał się ze swoją żoną i ze swoim synkiem; stała też tam pannaMarta, która w tę porę młoda jeszcze była, i kiedy troszkę wprzódy stryja żegnała, święconymedalik jakiś na szyi mu powiesiła; stało i więcej ludzi różnych ze dworu i z okolicy, możewszystkich osób ze dwadzieścia.Nikt tam bardzo głośno nie mówił, ale wszyscy rozmawiali, izrobił się z tego taki gwar, jak kiedy wiele razem rojów pszczół brzęczy.Do tego dwa konieosiodłane i pod pagórkiem tym stojące z niecierpliwości pyrchały, kopytami piasek grzebiąc.Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu już nie pamiętam,to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze, jak obok pana Andrzeja przez te piaski jechał.Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopierozobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi pomiędzy pagórkami a borem.Księżyctkwił wprost nad piaskami, a w jego światłości ociec i pan Andrzej jeden przy drugim na koniachrównej piękności jechali.Jechali oni ani bardzo prędko, ani bardzo powoli, czapki ichkarmazynowym kolorem świeciły, a konie pod nimi podnosiły się równo, równo, jak przymuzyce.Nie obejrzawszy się ani razu, piaski na ukos tędy przejechali i tam.widzi pani te156 miejsce, gdzie jodły mieszają się z sosnami, tam, w tym miejscu z oczu naszych znikli.Słowikw borze śpiewał.Wyciągniętym ramieniem wskazywał punkt boru, ku któremu właśnie zbliżali się powoli.Wmiarę zbliżania się do lasu piasek twardniał pod ich stopami; szli teraz po szerokorozpościerających się różowatych girlandach wrzosów.Milczeli chwilę. I więcej nigdy już pan ojca swego nie widział? Raz już tylko po tym ostatnim rozstaniu o nim usłyszałem.Pewno dobrze po świętym Janie,a może i około świętej Anny, bo zboże już na polu prawie dojrzewało i gdzieniegdzie żąć jezaczynali, stali my w okolicy, nad samym brzegiem, w tym miejscu, gdzie, pani wie, na naszympodwórku lipy rzędem rosną.Niedużo nas było, może osób kilka, bo inni ludzie na swoichpodwórkach zgromadzali się i, tak samo jak my, kupkami stojąc, wszyscy ku stronie piaskówobróceni, stuków i grzmotów słuchali, co tam toczyły się i turkotały, to dłużej, to krócej, toprędko, to pomaleńku, jakby z całego nieba pioruny zebrały się i w te miejsce biły.Słowik jużwtenczas nie śpiewał, tylko gdzieniegdzie podejmowały się znad boru chmury wszelakiegoptastwa i jak zwariowane, z przerazliwymi krzykami latały nad borem, nad rzeką, na drugi brzeguciekając albo też lecąc jak najdalej, zdaje się na oślep.Nad piaskami zaś ciągle grzmiało agrzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty te zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnieustały, a za to po całym borze poniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki.Ja wtedy takprzeląkłem się, że całego mnie trząść zaczęło, i mocno uczepiłem się matki, która fartuch przyoczach trzymała i przed sąsiadkami, co do niej z szeptami przybiegły, po cichu lamentowała.Potem jednakowoż i krzyki zamilkły, noc nastała, widać, że niebo chmury zaległy, bo zrobiło siębardzo ciemno.Ale pomimo nocy ludzie wciąż kupkami na swoich podwórkach stali albosiedzieli ku piaskom patrząc, a na miejsce tych ptasich wrzasków, które rozlegały się we dnie, pocałej okolicy w ciemności nocnej rozeszły się szepty ludzkie, szumienie wiatru naśladujące.Wtej cichości i w tym szumieniu posłyszeli my jednakże na przeciwnym brzegu rzeki wielkiepluśnięcie wody, a potem już ciche, ale ciągle jednostajne, jednostajne pluskanie.Ktościś dowody skoczył, płynął, rzekę przepłynął, i spod lip naszych widać było cień jakiś wstępujący podgórę to prędko, to pomału, aż ostatni raz skoczył i wprost przed nami stanął.Matka przeżegnałasię, krzyknęła:  Anzelm!  i zakręciła się na miejscu jak nieprzytomna.Ale stary Jakub, któryjeszcze wtenczas niezupełnie był wariatem, wziął stryja za rękę, do chaty go zawiódł i światłorozniecił.Kupka też ludzi wcisnęła się do chaty.Mnie znowu trząść zaczęło, kiedy na stryjaspojrzałem.Jezu drogi! jak on wyglądał! Twarz miał czarną jak u Murzyna i tylko oczamiwilczymi błyszczącą, odzież calutką w dziurach, rękę jedną opuszczoną i bezwładną, a z włosówi z odzienia woda mu potokami ciekła.Dyszał tak, że słowa wymówić nie mógł, i tylko kiedyniekiedy tak stękał, jakby w nim co pękało.Ludzie koło niego szeptali, pytali, nawet go za ręce iodzież targali, on nic.Raptem na mnie spojrzał i łzy potokiem ściekły mu po uczernionej twarzy.Za kołnierz od koszuli mnie schwycił i tak nagle do siebie przysunął, że aż krzyknąłem zestrachu.A potem zaczął do mnie mówić.Z początku niewyraznie mówił, że i zrozumieć niemogłem, ale potem, nie wiem czemu, zrozumiałem, że on mnie każe do dworu korczyńskiegolecieć, do pana Benedykta, który teraz w domu siedzi, i powiedzieć jemu. O, Jezu drogi.powiedz ty jemu, że pan Andrzej tu. i na czoło sobie pokazał. a twój ociec tu. i na piersisobie pokazał.A potem jeszcze dołożył:  Obydwóch nie ma! i spytał się mnie: Zrozumiałeś?. Zrozumiałem.Zrozumiałem tak dobrze, że do dziś dnia.Do dziś to wspomnienie rwało mu głos w piersi, która kiedy indziej tak rozgłośne pieśni napola rzucała.Oboje nie spostrzegli, że już znajdują się w lesie; nie widzieli dokoła siebie drzew, świateł icieni; nie słyszeli szczebiotu ptastwa, który nad nimi rozlegał się coraz głośniej.On szedł z niskopochyloną głową, w ziemię patrzał i o towarzyszce swej całkiem w tej chwili zapominać się157 zdawał; ona, przeciwnie, ku niemu zwrócona, ani na chwilę nie spuszczała z twarzy jego swychszarych zrenic, które spod czarnych rzęs i brwi gorzały ciekawie i chmurnie. %7łałość mnie wtenczas ogarnęła taka, że o strachu zapomniałem.Do dworu drogę znałemdobrze, ociec mnie tam z sobą brał i panna Marta często po mnie przysyłała.Niedługa droga.Dodworu tedy leciałem w ciemności i od płaczu zataczałem się, ale leciałem, aż do sieni wpadłem,gdzie lokaj stał i z początku puszczać mnie dalej nie chciał.Ale dziecko całe w łzachobaczywszy puścił.Ja przez salę stołową i drugi jakiś pokój do gabinetu pana Benedyktawleciałem i wprost przed jego nogami na ziemię padłszy, głośno zawyłem.On stał pomiędzykominem, na którym ogień palił się, i biurkiem, którego szuflady wszystkie powysuwane były.Więcej ja cień jego na ścianie niż jego samego zobaczyłem i zdało się mnie, że na tym cieniuwszystkie włosy jakby rozrzucony snop zboża zjeżone stały.Nachylił się, poznał mnie i na nogipostawił. A co?  zapytał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •