[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przewróciłem się na brzuch, ból wyrwał mi jęk z trzewi.Musiałem stracić przytomność, ponieważ cienie stały się nagle głębsze i wydłużyły się zestraszliwą wprost szybkością.Z moim poczuciem czasu coś było nie w porządku.Naczworakach dowlokłem się jak najgłębiej w krzewy rosnące wzdłuż rzeki.W pierwszymsuchym miejscu, osłoniętym przed wiatrem, zacząłem zrywać trawę i odcinać witki wierzby,którymi pózniej się obłożyłem.Nic innego nie byłem w stanie zrobić.Noc mijała niespokojnie,wypełniona umieraniem i majakami z gorączki.Zwit, chciałem jeszcze raz ujrzeć świt, o niczymwięcej nie marzyłem.Wcześnie rano, kiedy słońce świeci jeszcze słabo i człowiek może patrzeć na niebezkarnie, o dwóch laskach kuśtykałem na wschód, oddalając się od rzeki, w stronę pól, farm idrogi, które wcześniej widziałem z góry.Nie czułem się lepiej niż poprzedniego dnia.Ciało samo radziło sobie z bólem,otarciami, połamanymi żebrami.Dzięki temu mogłem się poruszać.Wykorzystywałem już jednak ostatnie resztki sił, których potrzebowałem, żeby dojść dosiebie.Szukałem pomocy, bez niej prędzej czy pózniej umrę.Szedłem dalej, nie zważając na zawroty głowy, rozpływający się świat, widma tańczącewokół, obrazy ludzi, których spotkałem i zabiłem, wypływające z podświadomości.Wiedziałem,że muszę, za wszelką cenę muszę iść dalej, jeśli nie chcę umrzeć na skraju pustkowia.Pózniej, gdy już nie wierzyłem, że mi się uda, znalazłem w końcu drogę.Nogi się pode mnąugięły, moje prowizoryczne kule wypadły z rąk i upadłem w rozjeżdżone koleiny.Leżenie wstwardniałym błocie nie było wygodniejsze niż wcześniej na trawie w krzakach.Zdałem sobiesprawę, że ratunek wciąż jest jeszcze daleko.Zdobyłem się na wysiłek, znów stanąłem na nogi iruszyłem w przypadkowo wybranym kierunku.Nie mogło być daleko, pięć, dziesięć kilometrów do najbliższej osady.Może piętnaście,znając mojego pecha.Ale idąc drogą na pewno dam radę, dam radę.Nagle usłyszałem głośneskrzypienie drewnianych osi wozów używanych przez miejscowych i nie mogłem uwierzyć wswoje szczęście.Ktoś nadjeżdżał z naprzeciwka.Zza zakrętu wyjechał ciężki wóz na kołach ośrednicy wielkości dorosłego mężczyzny.Rozmazywał mi się w oczach.Wóz ciągnęły czterykonie. Halo! chciałem zawołać, jednak wyschnięte gardło mnie zawiodło.Stałem między wyjeżdżonymi koleinami, w pionie trzymały mnie bardziej kuleniż nogi.Wóz się zbliżał, a ja dziękowałem swemu szczęściu.Jechał coraz szybciej, takspieszyli się, żeby mi pomóc.Bat strzelił raz, dwa razy pózniej coś smagnęło mnie w twarz,wyrywając z niej kawałek skóry.Ciężkie konie i wóz nagle były nade mną.Mózg nie potrafiłzrozumieć rzeczywistości, ale refleks nie zawiódł.Rzuciłem się w bok, olbrzymie koła, któremogły przeciąć kręgosłup, minęły mnie o parę centymetrów, jak we śnie ujrzałem wykrzywionąz rozbawienia twarz młodego mężczyzny na kozle.Miałem szczęście, upadłem na łagodnezbocze.Wykorzystałem pęd i sturlałem się w dół, jak najdalej od nich.Nie uciekałem, zamiasttego wcisnąłem się w głębszą rozpadlinę i wyciągnąłem z pasa nóż.Nosiłem go z tyłu, z ostrzemw futerale wszytym bezpośrednio w rzemień.Zrozumiałbym, gdyby nie chcieli mi pomóc.Ale tylko tak, dla zabawy, zabić biednegoczłowieka proszącego o pomoc? Z tym się jeszcze podczas licznych wędrówek nie spotkałem.Człowiek się uczy na błędach, o ile je przeżyje.Wóz się zatrzymał, słyszałem zbliżające się kroki. Nie ma go tu, panie! Musiał mieć więcej sił niż się wydawało! Psiakrew w odpowiedzi padło tylko pełne niechęci przekleństwo. Rzućjeszcze okiem, nie potrzebujemy tu żadnych włóczęgów!Mojej pseudokryjówce daleko było do doskonałości.Gdyby zrobił kilka kroków w moimkierunku, musiałby mnie zobaczyć.Zamiast tego mężczyzna niepewnie przestępował z nogi nanogę. Jedziemy! Nie wyglądał, żeby był w najlepszej formie.Zdechnie i bez naszejpomocy zawołał po chwili jego pan [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Przewróciłem się na brzuch, ból wyrwał mi jęk z trzewi.Musiałem stracić przytomność, ponieważ cienie stały się nagle głębsze i wydłużyły się zestraszliwą wprost szybkością.Z moim poczuciem czasu coś było nie w porządku.Naczworakach dowlokłem się jak najgłębiej w krzewy rosnące wzdłuż rzeki.W pierwszymsuchym miejscu, osłoniętym przed wiatrem, zacząłem zrywać trawę i odcinać witki wierzby,którymi pózniej się obłożyłem.Nic innego nie byłem w stanie zrobić.Noc mijała niespokojnie,wypełniona umieraniem i majakami z gorączki.Zwit, chciałem jeszcze raz ujrzeć świt, o niczymwięcej nie marzyłem.Wcześnie rano, kiedy słońce świeci jeszcze słabo i człowiek może patrzeć na niebezkarnie, o dwóch laskach kuśtykałem na wschód, oddalając się od rzeki, w stronę pól, farm idrogi, które wcześniej widziałem z góry.Nie czułem się lepiej niż poprzedniego dnia.Ciało samo radziło sobie z bólem,otarciami, połamanymi żebrami.Dzięki temu mogłem się poruszać.Wykorzystywałem już jednak ostatnie resztki sił, których potrzebowałem, żeby dojść dosiebie.Szukałem pomocy, bez niej prędzej czy pózniej umrę.Szedłem dalej, nie zważając na zawroty głowy, rozpływający się świat, widma tańczącewokół, obrazy ludzi, których spotkałem i zabiłem, wypływające z podświadomości.Wiedziałem,że muszę, za wszelką cenę muszę iść dalej, jeśli nie chcę umrzeć na skraju pustkowia.Pózniej, gdy już nie wierzyłem, że mi się uda, znalazłem w końcu drogę.Nogi się pode mnąugięły, moje prowizoryczne kule wypadły z rąk i upadłem w rozjeżdżone koleiny.Leżenie wstwardniałym błocie nie było wygodniejsze niż wcześniej na trawie w krzakach.Zdałem sobiesprawę, że ratunek wciąż jest jeszcze daleko.Zdobyłem się na wysiłek, znów stanąłem na nogi iruszyłem w przypadkowo wybranym kierunku.Nie mogło być daleko, pięć, dziesięć kilometrów do najbliższej osady.Może piętnaście,znając mojego pecha.Ale idąc drogą na pewno dam radę, dam radę.Nagle usłyszałem głośneskrzypienie drewnianych osi wozów używanych przez miejscowych i nie mogłem uwierzyć wswoje szczęście.Ktoś nadjeżdżał z naprzeciwka.Zza zakrętu wyjechał ciężki wóz na kołach ośrednicy wielkości dorosłego mężczyzny.Rozmazywał mi się w oczach.Wóz ciągnęły czterykonie. Halo! chciałem zawołać, jednak wyschnięte gardło mnie zawiodło.Stałem między wyjeżdżonymi koleinami, w pionie trzymały mnie bardziej kuleniż nogi.Wóz się zbliżał, a ja dziękowałem swemu szczęściu.Jechał coraz szybciej, takspieszyli się, żeby mi pomóc.Bat strzelił raz, dwa razy pózniej coś smagnęło mnie w twarz,wyrywając z niej kawałek skóry.Ciężkie konie i wóz nagle były nade mną.Mózg nie potrafiłzrozumieć rzeczywistości, ale refleks nie zawiódł.Rzuciłem się w bok, olbrzymie koła, któremogły przeciąć kręgosłup, minęły mnie o parę centymetrów, jak we śnie ujrzałem wykrzywionąz rozbawienia twarz młodego mężczyzny na kozle.Miałem szczęście, upadłem na łagodnezbocze.Wykorzystałem pęd i sturlałem się w dół, jak najdalej od nich.Nie uciekałem, zamiasttego wcisnąłem się w głębszą rozpadlinę i wyciągnąłem z pasa nóż.Nosiłem go z tyłu, z ostrzemw futerale wszytym bezpośrednio w rzemień.Zrozumiałbym, gdyby nie chcieli mi pomóc.Ale tylko tak, dla zabawy, zabić biednegoczłowieka proszącego o pomoc? Z tym się jeszcze podczas licznych wędrówek nie spotkałem.Człowiek się uczy na błędach, o ile je przeżyje.Wóz się zatrzymał, słyszałem zbliżające się kroki. Nie ma go tu, panie! Musiał mieć więcej sił niż się wydawało! Psiakrew w odpowiedzi padło tylko pełne niechęci przekleństwo. Rzućjeszcze okiem, nie potrzebujemy tu żadnych włóczęgów!Mojej pseudokryjówce daleko było do doskonałości.Gdyby zrobił kilka kroków w moimkierunku, musiałby mnie zobaczyć.Zamiast tego mężczyzna niepewnie przestępował z nogi nanogę. Jedziemy! Nie wyglądał, żeby był w najlepszej formie.Zdechnie i bez naszejpomocy zawołał po chwili jego pan [ Pobierz całość w formacie PDF ]