[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tych drzwiachstała pani Szczebieniew.– Długo stukam.– rzekła z wyrzutem.Serce jej łomotało tak głośno, iż miało się wraże-nie, jak gdyby to jego głuche uderzenia słychać było przed chwilą.– Nie słyszałem.– wyszeptał Fosca.– Proszę zamknąć drzwi.– wytchnęła.Przekręcił klucz w zamku.– Czemu pan nie śpi?– Nie mogę.– Przyszłam zobaczyć, jak tu panu jest.Czy dobrze? Spostrzegł, że ma na sobie inną suk-nię niż podczas wieczoru.Poprosił ją, żeby usiadła.– Proszę pana.Pokój Emielianowa mieści się przy tym samym korytarzu.Jeżeli zobaczył,żem tu weszła, zabije nas oboje.– Jeżeli oboje, to drobiazg.– Mąż.– Mąż będzie strzelał do zastrzelonych przez Emielianowa.To już doprawdy bagatela.– Czy wie pan, po co przyszłam?103– Pani jest tak mądra, tak przewidująca, że na pewno cel tej wizyty jest ważny.– Niech pan zgadnie.– Gdybym nie zgadł, gdyby powód przyjścia pani był inny, niż myślę, to powinienem samsię zastrzelić.Nie będę zgadywał.– Co pan tutaj robił, zanim przyszłam?– Słyszałem najprzecudniejsze melodie.– Przeszkodziłam panu.– Wśród najcudniejszych melodii zobaczyłem panią jako pieśń nad pieśniami.– To komplement.– Nie mówię pani nigdy komplementów.Pani wie, że to najszczersza prawda.– Żeby nie zepsuć całości kompozycji, już idę.– Zrobi mi pani wielką krzywdę.Nie trzeba było przychodzić.Ale przyjść i odejść.– Trzeba odejść.– Czy pan Szczebieniew – mąż – czeka na panią?– Mąż! Pan Szczebieniew? Mówi pan rzeczy nadzwyczaj zabawne.– Trzeba nam było, trzeba było spaść z tego krzyża nad kopułą, potoczyć się po niej aż nasamą krawędź, zlecieć stamtąd na kamienie ulicy, roztrzaskać głowy, połamać kości!– Roztrzaskać tę oto głowę.– mówiła dotykając palcami czoła Ernesta, gładząc końcamipalców jego włosy.– Tak się tylko mogła skończyć w sposób właściwy nasza boska, nasza dostojna, naszapiękna „Appassjonata”.Łzy ciche zwilżyły jej rzęsy i ciężko spadły na policzki.Ujęła w ręce głowę Ernesta i dłu-go, z uporem, z nienasyconym upojeniem wpatrywała się w jego oczy.Czarodziejski uśmiechzakwitł na jej wargach.Ten uśmiech zbliżyła do jego warg.Widział go, a później czuł.Zło-żyła go w ciągu nieskończonego czasu na jego ustach.Przygarnął ją, przytulił, zabrał poprzezjej miękką szatę.Nie opierała się ani jednym ruchem, gdy tę suknię zwlekał, ściągał i zdzierałz jej ciała i gdy nagą zupełnie niósł na łoże.Ale gdy zaufawszy jej powolności szukał łatwejpieszczoty, którą pasja nakazywała wydrzeć z łona rozpustnej mężatki, wstrząsnął się nagle,zdumiał i jak sparzony odskoczył, nabrawszy rozkosznego przeświadczenia, że ma pod swymwzburzonym sercem nieskalaną, nietkniętą dziewicę.Ogarnęło go przerażenie, niemal roz-pacz.Milczeli oboje, słuchając łoskotu swych serc.Patrzała mu wciąż w oczy i smagała go tymsamym bez przerwy, niewysłowionym uśmiechem.Ten to uśmiech wiódł go poprzez płomie-nie, od szału do szalu.Nie mógł zniszczyć tego uśmiechu oczyma, dumającymi nad zagadkążycia Zinaidy Szczebieniew.Począł go przygaszać całowaniem ust, które jednak nie uciszałofurii, lecz się wzajem rozpalało, jak ogień rozpala się od podmuchów wichru.Jakaś się zawią-zała rozmowa ust, utkana z nie istniejących wyrazów, z gwar Północy i Południa, gubiąca sięw dwułoskocie serc.Zinaida wyznawała swą miłość szaloną.Nie skarżyła się doświadczającwśród westchnień boleści losu dziewczyny z piosenki oszalałej Ofelii, gdy podobnie jak tamta–Let in the maid, that out a maidNever departed more.W ciągu kilku następnych dni Fosca nie widział nikogo ze swych rosyjskich znajomych.Nie zaproszony ponownie, wstrzymał się od wizyt.Chodził za to chyłkiem pod willę „Ifige-nia” i zza węgłów przyległych domostw wpatrywał się w to siedlisko rozkoszy.Okna byłypozamykane, drzwi również, kiedy niekiedy ktoś ze służby wybiegał z domu i pędził do mia-sta, lecz Ernesto wstydził się zaczepienia szczęśliwca, który mógł przebywać pod dachemwilli „Ifigenia” – i rozpytywać go, co się dzieje wewnątrz jej utęsknionych ścian.Po upływiepięciu dni od czasu ostatniego widzenia się z panią Szczebieniew Fosca był literalnie nie-104przytomny.Popadł w stan nerwowego wyczekiwania.Nasłuchiwał, wyglądał, wciąż biegłnaprzód, przed siebie, jak gdyby na czyjeś spotkanie.Wieczorem tego dnia, po odwaleniu „koncertu” w kinematografie, nie panując nad sobąposzedł pod willę.Chciał oddychać powietrzem tamtejszym, patrzeć w oświetlone okna, słu-chać szumu pinij i cyprysów zaczarowanego ogrodu.Tameczne kamienie, obmurowanie dróg,zaułki, schody i dachy posiadały tajemniczą siłę przyciągania.Już rozsądnie odchodził domiasta i znowu bezmyślnie wracał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •