[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Natychmiast się domyśliłam i wstałam.- Ma tylko trzy krzesła.- Nas jest też troje - zauważył Kealoha.- Każdy ma swoje miejsce.- Ale to nieparzysta liczba.- No i? - zapytał Kealoha.Nie było sensu wyjaśniać wszystkiego porucznikowi, więc po prostu przeszłam parękroków i usiadłam przy sąsiednim stoliku z czterema krzesłami.Po chwili Kealoha, zzadziwieniem na twarzy, również się przesiadł.Jednak Monk stał dalej nieruchomo,wpatrując się w stolik, od którego właśnie odeszliśmy.- Nie możemy go tak zostawić - powiedział.Rozejrzał się dookoła.Przy drugimpustym stoliku stały cztery krzesła.Gdyby wziął jedno, znowu po zostałaby ich nieparzystaliczba.Odwrócił się do stolika, przy którym siedziało dwóch staruszków i podszedł do ichtrzeciego, nie zajętego krzesła.- Czy można?Chwycił krzesło przez chusteczkę, przeciągnął je z hałasem do naszego poprzedniegostolika i ustawił je wraz z innymi, w idealnie równych odległościach.Kealoha popatrzył na mnie i zapytał szeptem: - Wszystko z nim w porządku?Zręcznie pominęłam odpowiedz na to pytanie.- Jest genialnym detektywem.Monk podszedł wreszcie do naszego stołu i już miał siadać, gdy nagle sapnął ciężko iz przerażeniem w oczach zaczął się cofać chwiejnym krokiem.- Co się stało? - zapytałam zaniepokojona.Wskazał drżącym palcem na krzesło.Kealoha uniósł się trochę i zajrzał przez stół nakrzesło.Ja również spojrzałam z zaciekawieniem.Siedziała na nim malutka zielona jaszczurka.Kealoha uśmiechnął się szeroko.- To gekon, nasz dobry przyjaciel.- On nie jest moim przyjacielem - oświadczył Monk.- Gekony przynoszą szczęście - tłumaczył Kealoha.- Poza tym zjadają komary ikaraluchy.Przez Monka przebiegł nagły dreszcz.- Macie tu karaluchy?- Nie tam, gdzie są gekony - powiedział Kealoha.- Dlatego się cieszymy, że nasiprzyjaciele są właściwie wszędzie.Rozejrzałam się.Monk uczynił to samo.W ogóle ich wcześniej nie spostrzegłam, alerzeczywiście, gekony były wszędzie; siedziały na suficie, pełzały po ścianach, tłoczyły się napodłodze pod lampą owadobójczą.Gekon na krześle Monka nagle pierzchnął, ale wiedziałam,że nie ma mowy, by Monk kiedykolwiek usiadł na tym miejscu ani w ogóle w tej restauracji.- Matko Boska - wymamrotał Monk.W tej chwili z kuchni wytoczyła się stara kobieta, niosąc na tacy trzy styropianowepudełka i trzy cole w plastikowych kubkach bez lodu.Rozdała nam napoje, potem rozstawiłaprzed nami pudełka i otworzyła każde zamaszystym ruchem.Każda potrawka znajdowała sięw odrębnej przegródce, jak w opakowaniu z mrożonym obiadem.Jedno z pudełek starszapani postawiła przed pustym krzesłem Monka, obrzuciła go przy tym zimnym spojrzeniem iwróciła do kuchni.- Mahalo nui loa - zawołał za nią z wdzięcznością Kealoha i zaczął ze smakiem jeśćobiad.Przyjrzałam się posiłkowi - kawałek jakiegoś mięsa pokryty gęstym, brązowymsosem od pieczeni, kulka białego ryżu, kwadracik czegoś purpurowego i ciastowatego orazkopczyk czegoś, co przypominało surówkę z ogórków. Monk przypatrywał się jedzeniu w przegródkach, jakby oglądał jakiś rzadki gatunekzanurzony w formalinie.- To kogut?- Nie, wieprzowina w sosie własnym, porcja ryżu i poi - wyjaśnił Kealoha; wziął wpalce kawałek mięsa, unurzał go najpierw w ryżu, potem w ogórkach i wpakował sobie doust.Mieszanie pożywienia w taki sposób zdecydowanie nie leżało w zwyczaju Monka.- To mi wygląda na koguta - powiedział.- Skąd pan wie?- Kucharka nie wygląda mi na osobę, która wyprawia się daleko w poszukiwaniunajlepszego mięsa.- Jadł pan już kiedyś koguta?- Ależ, do diabła, skąd! - odpowiedział Monk.- Pewnie jest smakowity - powiedziałam.Odkroiłam trochę mięsa, nabiłam je na widelec i ugryzłam kawałek.Nie wiem, co to było, ale bardzo mi smakowało.- Co to jest poił - zapytałam, machając widelcem nad ciastowatym kwadracikiem.- To sfermentowana tłuczona kolokazja.Tak się je poi.- Kealoha zanurzył w poi dwapalce, zebrał jej trochę i z zachwytem włożył sobie do ust.Monk patrzył na niego z obrzydzeniem, a ja zagarnęłam trochę poi palcami iwylizałam je do czysta.Monk wbił we mnie wzrok.- Straciłaś rozum? - zapytał.Poi smakowało jak klej biurowy, ale z czystego okrucieństwa jeszcze raz zanurzyłampalce w mazi i następną porcję podsunęłam Monkowi.- Nie chce pan spróbować? - zapytałam Monka.- Czyżbyś podkradła mi tabletki? - Jakie tabletki? - zainteresował się Kealoha.-Pobudzające, ale zdecydowanie nie w celach rozrywkowych - wyjaśnił Monk.- W ichdziałaniu trudno znalezć cokolwiek wesołego.- Zwłaszcza dla kogoś, kto musi przebywać z osobą, która je zażywa - dodałam,zajadając poi.- Mam receptę - powiedział Monk.Upapranym palcem wskazałam surówkę.- Co to jest? - Gekon - powiedział Monk z powagą.- To kimchi - odparł Kealoha.- Pikantne, marynowane warzywa z czosnkiem i chili.Monk nachylił się do mojego ucha.- Masz w tej sprawie tylko jego opinię.- Baardzo ostre grines - powiedział Kealoha.- Nie dawaj potem nikomu buziaka.Zagarnęłam palcami troszkę kimchi i włożyłam je sobie do ust.Było rzeczywiściepikantne i z dużą ilością czosnku, ale smakowało bosko.Wiedziałam, że będę miała paskudnyoddech, ale moje szanse zbliżenia się do kogoś na tyle blisko, aby to wyczuł, były równe zeru.Kealoha wyszczerzył w uśmiechu zęby.- Kimchi jeemy wiydelcem.Wzruszyłam ramionami.- Cóż, nie wszędzie może mnie pan zapraszać.W tej chwili rozległ się głośny trzask lampy owadobójczej i Monk aż odskoczyłprzestraszony, trącając w puste krzesła przy sąsiednim stole.- Dobrze, dość tego, koniec z tymi szaradami! - powiedział nagle, wyciągającoskarżycielsko palec w kierunku Kealohy.- Nie mamy nic wspólnego z morderstwem HelenGruber.- A kto powiedział, że mamy? - zapytałam zdziwiona.Monk skinął głową w kierunku Kealohy.- On.Jego zdaniem stąd tyle wiem o zabójstwie.Zabrał nas do tej zapuszczonejmeliny, żeby w spokoju zabezpieczyć miejsce zbrodni i mieć nas na oku, kiedy jego kolegawydzwania do kapitana Stottlemeyera.Spojrzałam na Kealohę, który z zajęciem przeżuwał lunch.- To prawda?Kealoha wzruszył obojętnie ramionami.- Zabrałem was na lunch.Równie dobrze mogłem was zawiezć na posterunek.Ale unas tak się załatwia sprawy, pokojowo i po przyjacielsku.- Tak pan nazywa uwięzienie nas w tej owadziej norze, gdzie się roi od gadów? -zapytał Monk.- W Ameryce nikt nie tolerowałby takiej brutalności stróżów prawa.- To jeezd Ameriyka, braachu.W tej chwili zadzwonił telefon komórkowy Kealo - hy.Porucznik otworzył go,odezwał się do mikrofonu, wstał i odszedł kilka kroków, żebyśmy go nie słyszeli.Zauważyłam jednak, że ustawił się między nami a wyjściem, na wypadek gdyby Monk chciałsię raptem rzucić do szalonej ucieczki. - I po co to panu było? - zapytałam, nie przerywając jedzenia.- Nie ja prosiłem, żeby przyjeżdżać do tego domu grozy - powiedział Monk,drgnąwszy nerwowo przy kolejnym trzasku lampy owadobójczej.- Ale to pan zakłócił im dochodzenie w sprawie zabójstwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •