[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzwoniłam do matki, znów jejnie było w domu ani w pracowni.- Wyjechała - oznajmiła pani Mirka.- Dokąd?- Nie wiem.Może do Chełma, a może do Zamościa. Wyjechała, to ja też.Niech się pomartwi, niech za mnązatęskni".Mówiłam do siebie, już wtedy i pózniej w pociągu, byłamsama w przedziale, sleeping, druga klasa i pięć osób wwagonie.Nic dziwnego, pierwsza polowa grudnia, doświątecznego szczytu zostało jeszcze kilka dni.schroniskachpuchy, zajrzałam na Ornak, cztery wczasowiczki piły herbatę,poza tym nikogo.Miałam zamiar pójść do Chochołowskiej,bałam się jednak, że przed nocą nie dojdę.Zostałam.Zrobiłamtylko wycieczkę nad Czarny Staw.Następnego dnia dotarłamdo Chochołowskiej.W nowym schronisku byli już narciarze,trochę młodzieży, krzyk, gwar, wieczorne śpiewanie.Wszyscymnie denerwowali.Chodziłam po dolinach, śniegu napadałosporo i wyżej było niebezpiecznie.Nie szukałam śmierci, nic ztych rzeczy, chciałam się uspokoić, tylko o to mi szło, chodzącpo górach często płakałam, nawet kiedy byłam wśród ludzi.Zdaje się, że tam, w Chochołowskiej, a pózniej w pociąguwypłakałam wszystkie łzy, bo kiedy po trzech dniachwróciłam do domu, nie mogłam wykrzesać z siebie ani jednej.Nie uspokoiłam się wcale, wręcz przeciwnie, wróciłamjeszcze bardziej roztrzęsiona i smutna.Nie zastałam go w domu, tym razem też nie.Była godzinadziewiąta rano, nic nie wskazywało na to, że wyszedł przedchwilą, tapczan był zasłany, w kuchni stosy brudnych talerzy,jeszcze po przyjęciu, kieliszki, szklanki.Po prostu nie nocował w domu.Moja kartka, w której zawiadamiałam go,że wyjeżdżam, zniknęła ze stołu.Zabrałam się do zmywania,ale jakoś mi nie szło, stłukłam kilka szklanek, dwa talerze.Mimo wszystko doprowadziłam kuchnię do porządku ichciałam wyjść, wszystko jedno dokąd, byle wyjść.Na dobrąsprawę nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie Witek.Zadzwonił w odpowiednim momencie.Miotałam się międzypokojem i kuchnią, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.Kazał minatychmiast przyjechać.W ważnej sprawie - zaznaczył.Ubrałam się w ciągu pięciu minut, ale jak na złość nie mogłamuruchomić samochodu.Witek czekał już na mnie w sekretariacie, wybierał się najakąś konferencję.- Mam coś dla ciebie - zawołał na powitanie.-Pół etatu od stycznia.Bierzesz?- Choćby od dziś - uścisnęłam mu rękę.Wypiliśmy kawę u niego w pokoju.Rozmowa się niekleiła.Telefon dzwonił bez przerwy.W kadrach bez chwiliwahania podpisałam umowę.Bożena dogoniła mnie na korytarzu.- Nareszcie! - wyściskałyśmy się bardzo serdecznie.-Będziemy się częściej widywać.Oczy jej się śmiały.Z głosu przebijała nie ukrywanaradość.Wybierała się na urlop z profesorem.Prosto z Ośrodka pojechałam do Wilanowa.Długochodziłam po parku przysłuchując się własnym krokom.Wparku panowała przygnębiająca cisza, biel śniegu kłuła woczy, poza parą studentów nikogo nie spotkałam.Ból wokółserca narastał.Nie wiedziałam, co robić, dokąd uciec przednim, przed sobą.Sroka na pobliskim krzewie zaskrzeczałatrwożliwie, poczytałam to za zły omen.Minęłam oranżerię iszybkim krokiem zmierzałam do wyjścia. Wybiegłam przed bramę i machając ręką zatrzymywałamprzejeżdżające samochody.Dopisało mi szczęście.Zatrzymałsię biały fiat.Kierowca spragniony kontaktu z ludzmi wszcząłrozmowę o pogodzie.Z drobiazgową dokładnościąrelacjonował komunikaty meteorologiczne.Jak dotądwszystko się sprawdza, zapowiadają ostrą zimę.I proszę,dopiero grudzień, a ile śniegu i ciągle pada, znów zaskoczeniedla MPO.Zamiast uprzątać śnieg - solą.Drzewa usychają.Zauważyła pani? Na głównych ulicach nie ma już drzew.NaSobieskiego pousychały topole, nie lubię tamtędy jezdzić,zwłaszcza latem.Widzi pani? Kamienna pustynia, a ludzie sięcieszą, standard lepszy, mówią, większe pokoje, widnekuchnie.Koniec świata.Zwiadkowie Jehowy nazywają toArmagedon.Lubię z nimi pogadać.Da pani wiarę, chcąpoprawić świat i zaczynają od ludzi, tak właśnie trzeba, odludzi.Potakiwałam.Kierowca nie zrażony moim milczeniemwciąż gadał.Przed domem położyłam na siedzeniu 50 złotych.- Nie za mało? - spytałam.- Dziękuję.Wystarczy.Pani nie w humorze? Taka młoda!I po cóż się martwić.Trzeba korzystać z życia, za kilka latbędzie za pózno.Skinęłam głową i zatrzasnęłam drzwi.Korzystać z życia.Mój Boże.Dla mnie życie zamknęło się w jednym wymiarze iobraca się wokół tej samej osi, a ja drepczę w kółko bojąc sięwypaść z orbity i niczego więcej nie pragnę.W kuchni paliło się światło, chociaż był jeszcze dzień,wbiegłam na górę opanowując wzruszenie.Nie zadzwoniłam.Otworzyłam drzwi własnym kluczem.Nie zdejmując kożucha wpadłam do pracowni.Mareknakrywał do stołu na dwie osoby.Na oknie stała butelka winaEgri Bikawer, a więc to dla niej, obiad z winem.Zamarłam w pół kroku, chciałam się cofnąć i wybiec, ale było za pózno,Marek już mnie przytulał, całował.- Nareszcie! Gdzie byłaś?- W Zakopanem.- Dlaczego chodzisz bez rękawiczek?- Nie wiem, chyba zgubiłam.- Chcesz grzanego wina?Od pieszczot i pocałunków zakręciło mi się w głowie.Ztrudem dotarłam do fotela.Usiadłam.Marek wybiegł zkożuchem do przedpokoju, a ja siedziałam bez ruchu zzamkniętymi oczami i zdawało mi się, że drzemię, słyszałamjednak, jak zapalał gaz i pobrzękiwał garnkami.Przyniósłwino w żaroodpornej filiżance.- Pij! Dobrze ci zrobi.Nie zapytał, z kim byłam ani dlaczego wyjechałam, wyjąłz szuflady plik pięćsetzłotowych banknotów i położył mi nakolanach.- Co to ma znaczyć? - zerwałam się przestraszona.- Skądtyle forsy?- Uspokój się - podniósł pieniądze, ujął mnie za ramię iposadził w fotelu.- Nie obrabowałem banku.- Nie wiem.Może i obrabowałeś.Wszystkiego się możnapo tobie spodziewać.- A tego, że cię kocham?- Nie, tego już nie.- Głuptasie! Przecież cię kocham - powiedział zdawkowo,na wpół obojętnie, z odrobiną pretensji, takim tonem, jakimsię zwykło mówić:  przecież jem kaszę".- Naprawdę?Usłyszałam swój głos nasiąknięty łzami i umilkłam.- Napij się wina.- Tak, tak - podniosłam filiżankę do ust.Teraz mój głosbył matowy i suchy.- Sprzedałeś obraz? - Dwa.>- Komu?- Nigdy byś nie zgadła.- Mojej matce?Skinął głową nieco zdziwiony.- Kiedy tu była?- Wczoraj.Nie, przedwczoraj.- Od niej masz tepieniądze?- Nie tylko.Napatoczył się jakiś Holender i kupił drugiobraz.- Gratuluję.- Nie cieszysz się?- Ależ tak.Bardzo się cieszę.Będziemy mogli nareszciewyjechać.- Wyjedziemy - odrzekł bez przekonania - za jakiś tydzieńlub dwa.Na razie muszę trzymać rękę na pulsie.Dzisiajdzwonił wicedyrektor muzeum, prawdopodobnie kupi u mnieobraz.- Który obraz kupiła?- Oceanię.Ona lubi moje picassy.- A wiesz dlaczego?- Jest wyrafinowana.- Wybrała go dlatego, że mnie na nim nie ma.- Robisz z niej potwora.- Nie robię.Ona jest potworem.- Nie jest, urodziła cię i wychowała.- Gadasz od rzeczy - roześmiałam się nieprzyjemnie,dopiłam wino, odstawiając filiżankę.Patrzyłam na stół, lecznic nie widziałam.Marek podsunął mi rybę z puszki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •