[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Naturalnie, słowa w brzmieniuangielskim podnosiły ze wściekłości włosy pod czerwonymi tarbushami tubylców.Dostawałem aż dreszczy z samej radości oczekiwania.I znowu chod rzut oka na pustynię, i śliczne łazienki w hotelu, i mątwy nadziewane ryżem iczerwonym pieprzem Chez Christau.Jak on się mną ucieszy!Nawet te esmy - ja naprawdę się za nimi stęskniłem.No i kolacja na Nilu.I ten ruch w nocy na ulicach.I tancerki w Bhadii.I południowy drink w Ghezira Club.Rano czarna rozpacz i gwałt, jakby się paliło.One nie spały już chyba od godziny, bo dziewczynki byłyubrane, Włoszka ryczała, dzieciaki uczepiły się mnie i nie chciały za nic puścid.Płacz, szloch izawodzenie jakby ostatniego rozstania z najdroższym ojcem.Nie mogłem tych moich smarkatek uspokoid ani oderwad od szyi.A już się rozwidniało i wóz jużczekał przed domem, a tam daleko, daleko.Cairo!No dobrze, jeszcze chod chwilkę, nie mogę zmartwid tych maleokich serduszek.Jeszcze dwa ciepłepocałunki.Wsiadłem do wozu.Nikt mnie jeszcze tak w życiu nie żegnał.TDY PRZESZAY CZOAGI- Dzieo dobry panom!Przeszła przez salkę i zaczęła otwierad okiennicę.Z otwartym na rozcież oknem wtargnął powiewświeżego powietrza i uderzył w twarze.Odwróciłem się ze zdawkowym uśmiechem; wyjęła z kieszeni fartucha termometry i - po strząśnięciu- podawała kolejno leżącym.Na salce leżało nas czterech, ale ponieważ ostatnie dwa tygodnie gorączka nie opadała mi zczterdziestu, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z otoczenia.Było mi raczej zupełnie obojętne,nieistotne i nie istniejące.Dopiero od paru dni temperatura spadła i zaczęto mnie karmid jakimiś płynami bez smaku.Od parudni dopiero nie dusiłem się tamponami, którymi wyładowywano mi usta.Od kilku dni zaledwie niebyło śladu ropy.Przywieziono mnie nieprzytomnego i od prawie trzech tygodni byłem odcięty odwszystkiego, co mogło łączyd mnie z życiem, tym moim własnym życiem.Zwieży powiew poruszył za oknem gałązkami drzew i zwisającą zasłoną.Pączki, chod jeszcze brązowe,zaczęły już lekko zielenied i błyszczały w promieniach słooca jak wylakierowane.Ten zimny, świeżypowiew, idący z dolin czy z gór, poruszył gdzieś na dnie drzemiący niepokój.Szła wiosna!Z trzaskiem otworzyły się drzwi: wszedł Józek Jabłczyoski i Kazio Skalski.W zimowychkombinezonach, spięci w białe pasy bojowe, silni, zdrowi, roześmiani.- Jak się masz, Bohdan? Dobrze wyglądasz.A myśmy się już o ciebie martwili.Idziemy na Faenzę.Niesiedz długo.Pamiętaj, Wielkanoc za pasem.Wszystkie twoje rzeczy spakowane.Gołecki przyjedzie tujutro łazikiem po twoje instrukcje.Andrzej chciał wpaśd do ciebie, ale nie mógł prowadzi szwadron.- No, bądz zdrów, Bohdan - Józek rzucił mi na łóżko gałązkę mimozy.Wyszli.A ja zostałem! Zostałem jak te parszywe umrzyki, co leżą ze mną, jak pusta łuska po wystrzelonympocisku.A tam idą czołgi.Idzie wiosna, ciepło i słooce.Wiara w tych zimowych kombinezonach obsiadławieże.Zmieją się zakurzone gęby.Przekomarzania, okrzyki.Poleci czasem kwiatek od napotkanejdziewczyny, rozjaśni się buzia na wesoły okrzyk.Zazgrzyta gąsienica i kurz powoli przesłonioddalającą się kolumnę.Bo tak już musi byd, gdy razem z wiosną.idą czołgi.A ja zostałem w tymszpitalnym smrodzie, między tymi zgniłkami, i krew mnie teraz zalewa.Toż przecież już trzy miesiące, jak wróciłem z Egiptu.To była eskapada nie na codzienną skalę i nie dla przeciętnego przeżuwacza wojskowego menu.Już w Taranto kompania się powiększyła: Andrzej Tarnowski i Staś Mieszkowski, obaj z KarpackiegoUłanów i obaj kompani pierwszej gildy.Statek jak dla milionerów, naturalnie, pierwsza klasa, każda kabina z łazienką, salony, jadalnie, bary, ajedzenie mucha nie siądzie.Już wieczorem w barze przypętał się do nas kapitalny %7łydzina.Nos jak do gaszenia świec, nóżki jak umongolskiego jezdzca, no i naturalnie rasowy kłapouch.Podporucznik z kasyna w Ankonie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Naturalnie, słowa w brzmieniuangielskim podnosiły ze wściekłości włosy pod czerwonymi tarbushami tubylców.Dostawałem aż dreszczy z samej radości oczekiwania.I znowu chod rzut oka na pustynię, i śliczne łazienki w hotelu, i mątwy nadziewane ryżem iczerwonym pieprzem Chez Christau.Jak on się mną ucieszy!Nawet te esmy - ja naprawdę się za nimi stęskniłem.No i kolacja na Nilu.I ten ruch w nocy na ulicach.I tancerki w Bhadii.I południowy drink w Ghezira Club.Rano czarna rozpacz i gwałt, jakby się paliło.One nie spały już chyba od godziny, bo dziewczynki byłyubrane, Włoszka ryczała, dzieciaki uczepiły się mnie i nie chciały za nic puścid.Płacz, szloch izawodzenie jakby ostatniego rozstania z najdroższym ojcem.Nie mogłem tych moich smarkatek uspokoid ani oderwad od szyi.A już się rozwidniało i wóz jużczekał przed domem, a tam daleko, daleko.Cairo!No dobrze, jeszcze chod chwilkę, nie mogę zmartwid tych maleokich serduszek.Jeszcze dwa ciepłepocałunki.Wsiadłem do wozu.Nikt mnie jeszcze tak w życiu nie żegnał.TDY PRZESZAY CZOAGI- Dzieo dobry panom!Przeszła przez salkę i zaczęła otwierad okiennicę.Z otwartym na rozcież oknem wtargnął powiewświeżego powietrza i uderzył w twarze.Odwróciłem się ze zdawkowym uśmiechem; wyjęła z kieszeni fartucha termometry i - po strząśnięciu- podawała kolejno leżącym.Na salce leżało nas czterech, ale ponieważ ostatnie dwa tygodnie gorączka nie opadała mi zczterdziestu, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z otoczenia.Było mi raczej zupełnie obojętne,nieistotne i nie istniejące.Dopiero od paru dni temperatura spadła i zaczęto mnie karmid jakimiś płynami bez smaku.Od parudni dopiero nie dusiłem się tamponami, którymi wyładowywano mi usta.Od kilku dni zaledwie niebyło śladu ropy.Przywieziono mnie nieprzytomnego i od prawie trzech tygodni byłem odcięty odwszystkiego, co mogło łączyd mnie z życiem, tym moim własnym życiem.Zwieży powiew poruszył za oknem gałązkami drzew i zwisającą zasłoną.Pączki, chod jeszcze brązowe,zaczęły już lekko zielenied i błyszczały w promieniach słooca jak wylakierowane.Ten zimny, świeżypowiew, idący z dolin czy z gór, poruszył gdzieś na dnie drzemiący niepokój.Szła wiosna!Z trzaskiem otworzyły się drzwi: wszedł Józek Jabłczyoski i Kazio Skalski.W zimowychkombinezonach, spięci w białe pasy bojowe, silni, zdrowi, roześmiani.- Jak się masz, Bohdan? Dobrze wyglądasz.A myśmy się już o ciebie martwili.Idziemy na Faenzę.Niesiedz długo.Pamiętaj, Wielkanoc za pasem.Wszystkie twoje rzeczy spakowane.Gołecki przyjedzie tujutro łazikiem po twoje instrukcje.Andrzej chciał wpaśd do ciebie, ale nie mógł prowadzi szwadron.- No, bądz zdrów, Bohdan - Józek rzucił mi na łóżko gałązkę mimozy.Wyszli.A ja zostałem! Zostałem jak te parszywe umrzyki, co leżą ze mną, jak pusta łuska po wystrzelonympocisku.A tam idą czołgi.Idzie wiosna, ciepło i słooce.Wiara w tych zimowych kombinezonach obsiadławieże.Zmieją się zakurzone gęby.Przekomarzania, okrzyki.Poleci czasem kwiatek od napotkanejdziewczyny, rozjaśni się buzia na wesoły okrzyk.Zazgrzyta gąsienica i kurz powoli przesłonioddalającą się kolumnę.Bo tak już musi byd, gdy razem z wiosną.idą czołgi.A ja zostałem w tymszpitalnym smrodzie, między tymi zgniłkami, i krew mnie teraz zalewa.Toż przecież już trzy miesiące, jak wróciłem z Egiptu.To była eskapada nie na codzienną skalę i nie dla przeciętnego przeżuwacza wojskowego menu.Już w Taranto kompania się powiększyła: Andrzej Tarnowski i Staś Mieszkowski, obaj z KarpackiegoUłanów i obaj kompani pierwszej gildy.Statek jak dla milionerów, naturalnie, pierwsza klasa, każda kabina z łazienką, salony, jadalnie, bary, ajedzenie mucha nie siądzie.Już wieczorem w barze przypętał się do nas kapitalny %7łydzina.Nos jak do gaszenia świec, nóżki jak umongolskiego jezdzca, no i naturalnie rasowy kłapouch.Podporucznik z kasyna w Ankonie [ Pobierz całość w formacie PDF ]