[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniosła się bezszelestnie, niemal nie muskającstopami zdzbeł trawy. I w tym cała bieda szepnęła do siebie wiedzma.Rusałka zawsze spełnia życzenia tego, kto jąpochwycił.ZAGUBIONE DZIECIKu uldze wieśniaków z pierwszym śniegiem wWilżyńskiej Dolinie zapadła błoga cisza.Wiele siębowiem tego roku działo i trzeba było cokolwiekodetchnąć, zanim nowe niepokoje nastaną.Bo nikt niewątpił, że przyjdą.Na razie jednak śnieg padał cicho, płatek po płatku, iotulał wszystko milczeniem.No, prawie wszystko.Bo w chałupę Babuni ktoś takprzy grzmoć ił szyszką, że wszystkie sople opadły. Ja ci,ścierwo, pokażę! Wiedzma wypadła na przyzbę, nawetnie wdziewając kożucha.Miała w chacie przyjaznego parobka, któregowyratowała na trakcie przed pewną śmiercią od wilków, inie życzyła sobie, żeby jej przeszkadzano.Co tu kryć, naweselu Honorci rozochociła się zdziebko i miała ochotępohulać, póki nie stopnieją śniegi.Odrzuciła w tył loki ijuż miała zaklęciem trzasnąć, kiedy od strony płotudobiegł ją jasny dziecięcy głosik: Wcale nie jest tak brzydka! Wiedzma skuliła sięodruchowo, usiłując zasłonić wdzięki.Szans na tonijakich nie było, bo dłonie też miała drobne, dziewczęce.Hycnęła zatem do chaty, drzwiami za sobą trzasnęła i dlawiększej pewności jeszcze je plecami podparła. Co się tam dzieje, duszko? wymamrotał pachołekz pościeli. A nic, nic takiego uspokoiła go wiedzma. Spijsobie, serdeńko, spokojnie dodała, wzmacniając słowazaklęciem. Potem mi będziesz potrzebny.Ledwo młodzik zachrapał, odmieniła się spiesznie wzwykłą, zgrzybiałą postać.W sam czas, bo dwie dziecięcetwarzyczki właśnie zaglądały przez dziury w płocie. A kur nigdy nie ma sarknęła pod nosem wiedzma kiedy potrzebne.Naprawdę jednak nie miała żywinie za złe, że sięskryła przed mrozem.Sama też najchętniej niewyściubiałaby nosa za próg.Wyjrzała ostrożnie przez okno.Smarkacze przedarłysię przez płot i właśnie zaglądały do wygódki. Mówiłem, że nie jest z piernika. Chłopak dłubałpatykiem w ścianie.Dziewczynka wspinała się na palce i usiłowałazajrzeć do środka przez wywietrznik.Wiedzma przyglądała im się bardzo uważnie.Nie, niewyglądały na tutejsze, zresztą aż za dobrze znaławszystkie osmarkane bachory, włóczące się powilżyńskiej wiosce.Te nosiły się nieco schludniej.Ibardziej po pańsku.Co, ani chybi, zwiastowało nieszczęście. E tam, wszystko bujda oznajmił autorytatywniechłopak. Jak te okruszki na drogę.Wargi dziewuszki wygięły się w podkówkę. Przecież niania mówiła. A głupia baba jest ze wsi przerwał jej ze złościąsmarkacz więc powinna wiedzieć, że ptaki wszystkowyżrą. Przecież je przeganiałam.Chłopak westchnął. I ślady tak zadeptałaś, że po nich już nie wrócimy.Nic, grunt, że znalezliśmy wiedzmę. Ja jestem strasznie głodna. Mała rozpłakała się znagła.Oboje mieli słodkie, rumiane od mrozu twarzyczki iwielkie błękitne oczy, które cosik wydawały się Babuniznajome.Ale to nie miało większego znaczenia.Liczyłosię tylko, żeby jak najszybciej zniknęli.Rozwarła gwałtownie drzwi.Spod zadeptanych kapcisypnęło jej chmurą śniegu. Już ja cię, smarkulo, nakarmię! huknęła od proga.Dzieci odskoczyły od chaty, bo po nagutkiejnieznajomej nie spodziewały się dojrzeć przygiętej,paskudnej staruchy o zakrzywionym nosie z nieodłącznąkapką na czubku. Wiedzma! rozryczała się dziewuszka. Ajuści, żewiedzma. Babunia Jagódka wsparła się pod boki. Akogoście się spodziewali? Księżniczki?Chłopiec wystąpił naprzód, zasłaniając małą.Wiedzma nie zdążyła spostrzec, kiedy w jego ręku znalazłsię krótki rapier.Zamachał nim gracko, jakiś parat złożył,po czym stanął w szermierczej pozycji, mierząc jejsztychem wprost w gardło. A właśnie tak oznajmił nader władczym głosem.Bo więzisz tu naszą matkę.Księżniczkę Jarosławnę.* * *Pozbycie się smarkaterii nie zajęło wiedzmie wieleczasu: ostatecznie lepszych od nich zdarzało się jejprzepędzać spod proga.Huknęła, ryknęła, nocnicąposzczuła, a dzieci pierzchły z podwórka jakby je biesgonił.Posłała za nimi kury co poszło opornie, bo niechciały na zimno wyłazić żeby z krzaków ogniemziajały i zagnały gówniarzy prosto na ścieżkę do wioski.Ostatecznie nie chciała ich umorzyć.Może ifaktycznie były spokrewnione z księżniczką.A utrapienieksiążęcych pociotków nawet na tym zadupiu oznaczałokłopoty.Grube kłopoty. A tam niech się już nimi władyka z plebanem zajmą powiedziała sobie z ukontentowaniem i w poczuciuspełnionego obowiązku obudziła parobka.Jej radośćokazała się wszelako przedwczesna.Owszem, kury jak posznurku doprowadziły intruzów na wioskowy plac, małoco widoczny w zadymce, która się akuratnie podniosła.Dzieci, mocno już zmarznięte i przysypane śniegiem,pokręciły się trochę wedle studni, obeszły kilka zapartychna głucho chałup.Lecz nawet jeśli ktoś ku nim spoglądałprzez szpary w oknach, ani myślał odmykać wierzei, coto, to nie.Zimą ze szczytów spuszczały się ku wioskomrozmaite wygłodniałe stwory i wilki wcale nie byłyspośród nich najgrozniejsze.Nie, dobroduszni wilżyńscywieśniacy nie mieli pojęcia, kto się kryje pod postaciądwojga samotnych, rumianych dzieci.I ani chcielizgadywać.Są rzeczy, których lepiej nie tykać.Ale wielka kołatka księżówki hałasowała doprawdydonośnie. Kogo tam bies prowadzi? Pleban poderwał się zezłością spomiędzy pierzyn.Ogień w alkierzu dogasał i powietrze zaczynało kąsaćchłodem, a plebani cha, jak każda dobra wilżyńskagospodyni, nawet w najsroższe mrozy paliła w piecu dwarazy dziennie, rano i wieczorem, i nie zamierzała tegozmienić, choćby padła trupem.Dlatego pleban marzł, cowcale nie wprawiało go w przyjazny, łaskawy dla bliznichnastrój.Hałas się wzmagał i dołączyło do niego rozpaczliwepokrzykiwanie. Niezawodnie nikt z naszych. Rozalka naciągnęłaokrycie aż po czubek nosa.Ani myślała wyłazić.Plebańskie miłosierdzie miałoswoje granice.Zresztą zima była porą wypoczynku.Należało siępołożyć w wyrze i przeleżeć do cieplejszych czasów.No,chyba że jakiś wieśniak nieroztropnie wyzionął ducha lubbaba dziecię powiła.Jednak wilżyńscy kmiecie równieżwoleli poczekać z duchową potrzebą na stosowniejszymoment i nie marli ani nie rodzili się bez potrzeby [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Podniosła się bezszelestnie, niemal nie muskającstopami zdzbeł trawy. I w tym cała bieda szepnęła do siebie wiedzma.Rusałka zawsze spełnia życzenia tego, kto jąpochwycił.ZAGUBIONE DZIECIKu uldze wieśniaków z pierwszym śniegiem wWilżyńskiej Dolinie zapadła błoga cisza.Wiele siębowiem tego roku działo i trzeba było cokolwiekodetchnąć, zanim nowe niepokoje nastaną.Bo nikt niewątpił, że przyjdą.Na razie jednak śnieg padał cicho, płatek po płatku, iotulał wszystko milczeniem.No, prawie wszystko.Bo w chałupę Babuni ktoś takprzy grzmoć ił szyszką, że wszystkie sople opadły. Ja ci,ścierwo, pokażę! Wiedzma wypadła na przyzbę, nawetnie wdziewając kożucha.Miała w chacie przyjaznego parobka, któregowyratowała na trakcie przed pewną śmiercią od wilków, inie życzyła sobie, żeby jej przeszkadzano.Co tu kryć, naweselu Honorci rozochociła się zdziebko i miała ochotępohulać, póki nie stopnieją śniegi.Odrzuciła w tył loki ijuż miała zaklęciem trzasnąć, kiedy od strony płotudobiegł ją jasny dziecięcy głosik: Wcale nie jest tak brzydka! Wiedzma skuliła sięodruchowo, usiłując zasłonić wdzięki.Szans na tonijakich nie było, bo dłonie też miała drobne, dziewczęce.Hycnęła zatem do chaty, drzwiami za sobą trzasnęła i dlawiększej pewności jeszcze je plecami podparła. Co się tam dzieje, duszko? wymamrotał pachołekz pościeli. A nic, nic takiego uspokoiła go wiedzma. Spijsobie, serdeńko, spokojnie dodała, wzmacniając słowazaklęciem. Potem mi będziesz potrzebny.Ledwo młodzik zachrapał, odmieniła się spiesznie wzwykłą, zgrzybiałą postać.W sam czas, bo dwie dziecięcetwarzyczki właśnie zaglądały przez dziury w płocie. A kur nigdy nie ma sarknęła pod nosem wiedzma kiedy potrzebne.Naprawdę jednak nie miała żywinie za złe, że sięskryła przed mrozem.Sama też najchętniej niewyściubiałaby nosa za próg.Wyjrzała ostrożnie przez okno.Smarkacze przedarłysię przez płot i właśnie zaglądały do wygódki. Mówiłem, że nie jest z piernika. Chłopak dłubałpatykiem w ścianie.Dziewczynka wspinała się na palce i usiłowałazajrzeć do środka przez wywietrznik.Wiedzma przyglądała im się bardzo uważnie.Nie, niewyglądały na tutejsze, zresztą aż za dobrze znaławszystkie osmarkane bachory, włóczące się powilżyńskiej wiosce.Te nosiły się nieco schludniej.Ibardziej po pańsku.Co, ani chybi, zwiastowało nieszczęście. E tam, wszystko bujda oznajmił autorytatywniechłopak. Jak te okruszki na drogę.Wargi dziewuszki wygięły się w podkówkę. Przecież niania mówiła. A głupia baba jest ze wsi przerwał jej ze złościąsmarkacz więc powinna wiedzieć, że ptaki wszystkowyżrą. Przecież je przeganiałam.Chłopak westchnął. I ślady tak zadeptałaś, że po nich już nie wrócimy.Nic, grunt, że znalezliśmy wiedzmę. Ja jestem strasznie głodna. Mała rozpłakała się znagła.Oboje mieli słodkie, rumiane od mrozu twarzyczki iwielkie błękitne oczy, które cosik wydawały się Babuniznajome.Ale to nie miało większego znaczenia.Liczyłosię tylko, żeby jak najszybciej zniknęli.Rozwarła gwałtownie drzwi.Spod zadeptanych kapcisypnęło jej chmurą śniegu. Już ja cię, smarkulo, nakarmię! huknęła od proga.Dzieci odskoczyły od chaty, bo po nagutkiejnieznajomej nie spodziewały się dojrzeć przygiętej,paskudnej staruchy o zakrzywionym nosie z nieodłącznąkapką na czubku. Wiedzma! rozryczała się dziewuszka. Ajuści, żewiedzma. Babunia Jagódka wsparła się pod boki. Akogoście się spodziewali? Księżniczki?Chłopiec wystąpił naprzód, zasłaniając małą.Wiedzma nie zdążyła spostrzec, kiedy w jego ręku znalazłsię krótki rapier.Zamachał nim gracko, jakiś parat złożył,po czym stanął w szermierczej pozycji, mierząc jejsztychem wprost w gardło. A właśnie tak oznajmił nader władczym głosem.Bo więzisz tu naszą matkę.Księżniczkę Jarosławnę.* * *Pozbycie się smarkaterii nie zajęło wiedzmie wieleczasu: ostatecznie lepszych od nich zdarzało się jejprzepędzać spod proga.Huknęła, ryknęła, nocnicąposzczuła, a dzieci pierzchły z podwórka jakby je biesgonił.Posłała za nimi kury co poszło opornie, bo niechciały na zimno wyłazić żeby z krzaków ogniemziajały i zagnały gówniarzy prosto na ścieżkę do wioski.Ostatecznie nie chciała ich umorzyć.Może ifaktycznie były spokrewnione z księżniczką.A utrapienieksiążęcych pociotków nawet na tym zadupiu oznaczałokłopoty.Grube kłopoty. A tam niech się już nimi władyka z plebanem zajmą powiedziała sobie z ukontentowaniem i w poczuciuspełnionego obowiązku obudziła parobka.Jej radośćokazała się wszelako przedwczesna.Owszem, kury jak posznurku doprowadziły intruzów na wioskowy plac, małoco widoczny w zadymce, która się akuratnie podniosła.Dzieci, mocno już zmarznięte i przysypane śniegiem,pokręciły się trochę wedle studni, obeszły kilka zapartychna głucho chałup.Lecz nawet jeśli ktoś ku nim spoglądałprzez szpary w oknach, ani myślał odmykać wierzei, coto, to nie.Zimą ze szczytów spuszczały się ku wioskomrozmaite wygłodniałe stwory i wilki wcale nie byłyspośród nich najgrozniejsze.Nie, dobroduszni wilżyńscywieśniacy nie mieli pojęcia, kto się kryje pod postaciądwojga samotnych, rumianych dzieci.I ani chcielizgadywać.Są rzeczy, których lepiej nie tykać.Ale wielka kołatka księżówki hałasowała doprawdydonośnie. Kogo tam bies prowadzi? Pleban poderwał się zezłością spomiędzy pierzyn.Ogień w alkierzu dogasał i powietrze zaczynało kąsaćchłodem, a plebani cha, jak każda dobra wilżyńskagospodyni, nawet w najsroższe mrozy paliła w piecu dwarazy dziennie, rano i wieczorem, i nie zamierzała tegozmienić, choćby padła trupem.Dlatego pleban marzł, cowcale nie wprawiało go w przyjazny, łaskawy dla bliznichnastrój.Hałas się wzmagał i dołączyło do niego rozpaczliwepokrzykiwanie. Niezawodnie nikt z naszych. Rozalka naciągnęłaokrycie aż po czubek nosa.Ani myślała wyłazić.Plebańskie miłosierdzie miałoswoje granice.Zresztą zima była porą wypoczynku.Należało siępołożyć w wyrze i przeleżeć do cieplejszych czasów.No,chyba że jakiś wieśniak nieroztropnie wyzionął ducha lubbaba dziecię powiła.Jednak wilżyńscy kmiecie równieżwoleli poczekać z duchową potrzebą na stosowniejszymoment i nie marli ani nie rodzili się bez potrzeby [ Pobierz całość w formacie PDF ]