[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie przypadkiem miał na bladym brzuchu wymalowane płomienie.Kierowca był szaleńcem.Japończycy niepotrzebnie budowali w Ugandzie nowe drogi.Tam przecież i tak nie ma się dokąd spieszyć.Jednak kierowca najwidoczniej miał swoje sprawy do załatwienia w zachodniej prowincji.Tłum zatem gwarzył, podjadał szaszłyki, wydawałwoń, gapił się na ekran magnetowidu, a autobus tymczasem ciąłwilgotną zieloność z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę.Przejeżdżając przez wioski nie zwalniał ani na chwilę.Włączał tylko triumfalny klakson; wściekły pasaż dźwięków, zbliżony w układzie frazy do sygnału trąbki amerykańskiej kawalerii.Cztery godziny żartowały sobie z nas, dwojąc się i trojąc.Na nielicznych przystankach mięsień sercowy rozluźniałswój chwyt.Krótkie złudzenie względnego bezpieczeństwa.Patrzyłem na dziatwę wywijającą w naszym kierunku rozmai-tymi gatunkami pożywienia.Wiele oddałbym, żeby być po ich stronie.Na ziemi.Kolejne miasteczka śmigały jak akwarele.Masaka.Mbarara.Wspinamy się w góry.422 kilometry.4godziny.Kabale, najwyżej położone miasto w Ugandzie, cieszy się swoim spokojem na poziomie z górą dwóch tysięcy metrów.Jak wszędzie ulice z gliny, niskie domy w kolorze ziemi, równo jak klocki ułożone wzdłuż dróg.Ciekawa architektura.Przywodzi na myśl świat Dzikiego Zachodu, w którym nagle pojawił się wizjonerski architekt rozmiłowany w klasycyzmie.Stawia zatem te domki z kamienia i wspiera je na masywnych kolum-nach.W zdobnych portykach umieszcza datę i czasem prze-znaczenie budowli.Większość tych domów pochodzi jeszcze z lat czterdziestych, lecz trzyma się nieźle mimo sędziwego, jak na Afrykę, wieku.Klimat świetny, górski.Wokół „zielone wzgórza Afryki” znaczone tarasami prostych upraw.Na ich zboczach pasą się gigantyczne rogi, do których ktoś, jakby dla żartu, przyczepił od spodu krowy w kolorze słabej herbaty.Hotel znaleźć nietrudno.Autobus wypluł nas jak wielka ryba tuż przed drzwiami Tourist Motelu.Obiekt wyglądał schludnie.Trzy dolary za pokój.Rzuciliśmy plecaki i spragnieni powietrza wyszliśmy przed drzwi.Zatrzymał nas pogodny syn właściciela motelu, biegle władający angielskim student uniwersytetu w Kampali, pytając, czy nie potrzebujemy taksówek.Jeśli wybieracie się nad granicę, do jeziora Bunjonji, macie kawał drogi pod górę.Lepiej pojechać.Weźcie taksówki.Chyba wystarczy nam jedna - mówię.Chyba nie - uśmiecha się chłopak i idzie zadzwonić.Nie ukrywam, że istnienie radio taxi w tej górskiej wiosce na końcu świata wzbudziło mój szacunek.Po chwili jednak okazało się, że taksówki to dwa stare, ciężkie chińskie rowery, każdy ze spoconym młodym człowiekiem na siodełku i miękkim bagażnikiem.Z przodu -ręcznie malowana plakietka „Taxi Special”.Siadamy na ba-gażnikach jak uczniacy.Nie dowieźli nas do samego jeziora.W miejscu, gdzie czerwona droga stawała dęba, stroma jak szlak alpinistyczny, zsiedliśmy, płacąc dolara i umawiając się na powrót.Dalej podrzuciła nas amerykańska misjonarka, na pierwszym biegu.Bunjonji.Wielka, szklista kałuża, która spłynęła tu z gór.Łagodne grzbiety zielonych wysp, tarasowa roślinność.Horyzont zamyka wulkan Karisimbi, czterotysięcznik.To już Ru-anda, granica z Zairem.Stara, posępna kobieta z fajką, chłopak myjący się w brunatnej wodzie deszczowej zebranej w zagłę-bieniu drogi, mężczyzna z siekierą w lnianych szortach i kra-ciastej marynarce w stylu angielskim.Długo schodzimy w głąb doliny, za parę groszy wynajmujemy łódkę z wydrążonego pnia drzewa, płyniemy na wyspy.Pada marny deszcz, ciśnienie jest niskie jak czoła tubylców, niski jest pułap chmur, światło rozproszone, prawie białe, męczące.Nie bez zdziwienia odkrywamy na jednej z wysp kościół katolicki zbudowany przez misjonarzy w 1877 roku.Zgrzebna rdzawa budowla służy dziś głównie za schronienie miliardom maleńkich krnąbrnych komarów.Marcin jak zawsze wdał się w rozmowę z dziećmi.Nieodpowiedzialnie wymienia adresy, coś obiecuje, brata się.Niby nic złego, ale znam go i wiem, że nigdy nie dotrzyma obietnicy.Znam też już na tyle Ugandyjczyków, by wiedzieć, jak wielką wagę przywiązują do takich słów: napiszę, przyślę, z pewnością.Zabawne dzieci na brzegu.Kiedy cieszymy się pięknem krajobrazu, leżąc bezwstydnie na trawie, one podchodzą do nas gromadką.Po ich skrzących uśmieszkach widać, że coś kom-binują.Wreszcie najstarsze, może sześcioletnie dziecko odważnie pojękuje: - I want two!Szkraby chichoczą między sobą, a my mamy dobry nastrój, więc włączamy się do gry.- Two what? - pytam.- I want two! One, two, three, four.! - popiskuje malec.-Give me two.- Nawet żebranie jest sztuką - skonstatował Marcin, wspominając wdzięcznych „przewalaczy” z Bahyr Daru.Z łamigłówki mięsiście brzmiących głosek wyłapujemy po chwili bezkształtne zrazu słowo pencil.Mamy tylko jeden, stary długopis, który chętnie dajemy dziatwie.Wywiązuje się krótka walka wręcz, jest kilkoro lekko rannych, a nasz długopis znajduje najsilniejszego właściciela.Myślę czasem, czy ktoś coś napisał tym naszym długopisem, zanim, dwa tygodnie później, wszyscy zostali wymordowani w walkach między Hutu i Tutsi.A jeśli tak, czy były to słowa miłosnego listu, czy polecenie ucięcia głów wszystkim mieszkańcom wioski.Do Kabale wróciliśmy przed zmierzchem.Marcin oczywi-ście wymienił adresy z naszymi roześmianymi taksówkarzami, którzy nadspodziewanie punktualnie dotarli w umówione miejsce.Jakiś czas po powrocie do Polski dostał list.Maurice Niwebyona informował - tytułując Marcina, nie wiadomo dlaczego, „wujkiem” - że skradziono mu rower, który był dla niego jedynym źródłem utrzymania.Na koniec dorzucał również wiadomość o śmierci ojca.Prosił o pieniądze.Postawił nas tym samym w trudnej sytuacji.Nie wiem już, który raz.Rytuał wieczorny nadawał urok ugandyjskiej części naszej podróży.Jaja sadzone, czekolada Dairy Milk firmy Cadburry, napój Bitter Lemon, który kręci, aż otwierają się wszystkie naczynka krwionośne mózgu, i wreszcie whisky, jako środek znieczulający przed kąpielą z cyklu „jak hartowała się stal”.Istotnie woda w kadzi miała temperaturę zbliżoną do ciekłego helu.Potem już tylko pokoik, w którym z trudem mieściły się dwa łóżka.Miał barwę rokokowego pudru czy różu i numer 07.Marcin poprosił, żebym zaśpiewał mu temat z serialu z Bore-wiczem.Zrobiłem to, co wzmogło w nim nostalgię.„Ja chcę do Ani.” To westchnienie zabrało go w sen.Oczy wielkich małpTransportowe toyoty czekają na ranny autobus.Dobrze jest zająć miejsce wcześniej.Samochody ugandyjskie mają karoserię o zagadkowej pojemności.Nie ma takiej liczby pasażerów i ilości bagażu, której sprawny kierowca z zacięciem organiza-cyjnym nie zdecydowałby się zabrać.Przy znacznej objętości -ładunku wpuszcza zazwyczaj około dwudziestu pięciu osób.Bez worków, toreb i opon - wiele więcej.Projektanci przewi-dzieli z właściwą sobie krótkowzrocznością i brakiem wyobraźni dziesięć miejsc.Do granicznej miejscowości Kisoro jazda górską, niezwykle malowniczą drogą przez las tropikalny zajmuje dwie godziny.To zaledwie dziewięćdziesiąt kilometrów, choć w linii prostej pewnie dwadzieścia.W Kisoro należy umiejętnie przeskoczyć na ciężarówkę zmierzającą do granicy.Mocna, męska jazda po wertepach, wśród gnijących bananowców, z perspektywą łańcucha wulkanów Wirunga jest warta tych dziesięciu dolarów, ale mogliśmy utargować niższą cenę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •