[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lucjusz zareagowałpodobnie.Nawet Nathan osłupiał.Charlie uśmiechnął się z satysfakcją człowieka, który właśnieot tak, z powietrza, wyczarował coś naprawdę sensacyjnego.Przed nimi, na olbrzymiej powierzchni pomiędzy siedmioma pofałdowanymi wzgórzami,rozpościerało się bezbrzeżne morze świątyń, placów i aren; całe kilometry lśniącego bieląmarmuru, mieniącego się w porannym słońcu.Wspaniałe wille pyszniły się na zboczachwzniesień, a eleganckie ulice poniżej tętniły życiem.- Oto, jeżeli się nie mylę - oznajmił Charlie, ocierając łzę z policzka - stolica cywilizacji,która odmieni świat na zawsze.Pierwsza prawdziwa globalna metropolia.Rzymianie uczynili dlahistorii tak wiele, że łatwo przyjmujemy ich wkład za coś oczywistego.- Ma chłopak rację - przytaknął Nathan.- Choć kiedy próbuję sobie przypomnieć, cowłaściwie wynalezli, moja pamięć odrobinę szwankuje.Wiem, że są odpowiedzialni za kilkaszokujących fryzur - dodał z łobuzerskim uśmieszkiem.- No i za lokówki.Charlie spłoszył się nieco i zaczął wyliczać, zaginając kolejne palce.- No cóż, zobaczmy& Byli pionierami w dziedzinie edukacji, architektury, systemówsanitarnych, nawadniania, nowoczesnego rządu& Zrewolucjonizowali budowę dróg,urbanistykę, prawo&- Dobrze, ale poza tym? - Nathan mrugnął do Jake a.- Dali nam nasz język, nasz alfabet, system policyjny, system świadczeń socjalnych,kanalizację, młyny wodne, budownictwo wysokościowe, kalendarz, brukowane ulice, szklaneokna, publiczne biblioteki, cement, nawet jabłka i gruszki! - Twarz Charliego nabrałaburaczkowej barwy.- I owszem, w końcu rzymskie imperium upadło, ale jego dziedzictwo żyjenadal, Nathanie Wylder, w każdym zakątku tej planety, aż po Punkt Zero i jeszcze dalej.- Nabijam się z ciebie, Charlie.- Nathan zachichotał.- Uwielbiam Rzym tak samo jak ty.Spójrz tylko.Trudno to miejsce nazwać skromnym i niepozornym.Ma w sobie moc.- Co to jest? - spytał Jake, wskazując na gigantyczną budowlę w niecce poniżej.Czuł, że powinien zmienić temat, nim atmosfera podgrzeje się jeszcze bardziej.Zobaczyli stadion o prawie kilometrowej długości, okolony trybunami z kamiennych ław,wspartymi na potężnych arkadach.Tym razem to Nathan poczerwieniał z ekscytacji.- Widziałem go tylko na ilustracjach w książkach.Albo w postaci ruin.To, mój drogi -oznajmił - jest Circus Maximus. - To jest Circus Maximus? - powtórzył z zachwytem Lucjusz.- Jest piękny!- Największy stadion, jaki kiedykolwiek wybudowano - wykrzyknął Nathan.- Mieści ażsto pięćdziesiąt tysięcy widzów.Rzecz jasna słynie głównie z wyścigów rydwanów, aleodbywają się tu bardzo różne imprezy: walki gladiatorów, wielkie parady, turnieje sportowe ispektakularne polowania.Signore Gondolfino opowiadał prawdziwie krwawą historię o tym, jakw jego obecności uśmiercono tutaj sześćdziesiąt trzy lamparty i osiemdziesiąt dziewięć dzikichniedzwiedzi.- Z całym szacunkiem - przerwał mu Charlie z irytacją (nie mógł ścierpieć okrucieństwawobec zwierząt) - signore lubi czasem ubarwiać swoje opowieści.Tak czy owak mamy małoczasu.Most Fabrycjusza jest tam.- Wskazał palcem.- Aączy miasto z wyspą Tyber.Proponuję,żebyśmy się pośpieszyli.Do dziewiątej brakowało zaledwie kilku minut, a most wciąż był daleko przed nimi.Jakedostrzegał go w odległym zamgleniu, kawałek na północ od Circus Maximus, gdzie rzekazataczała szeroki łuk.Spinał ląd z wyspą na środku nurtu.Drugi most, o identycznej konstrukcji,biegł z wyspy do pól na zachodnim brzegu.Nathan cmoknął na konia i wóz przyspieszył, toczącsię w głąb pulsującego miasta.Hałas był przytłaczający: stukot kopyt, turkot kół i wszechobecny gwar tysięcy ludzi.Działo się tak wiele, że Jake nie wiedział, na co ma patrzeć.Tłum przechodniów zdawał sięzmierzać we wszystkie strony naraz.Rzemieślnicy rozkładali narzędzia i zabierali się do pracy;grupy dzieci w schludnych togach odprowadzano do szkół, damy przechadzały się pod osłonąparasolek; żołnierze w kolczugach wytaczali się chwiejnym krokiem z koszar.W tłumie niebrakowało też zwierząt: stada owiec i krów wiedziono na targ; muły i osły dzwigały wielkiekosze z towarami; psy wszelkich maści i rozmiarów kręciły się po ulicach, dreptały za swoimiwłaścicielami albo leniwie obserwowały ludzi, skryte w cieniach portyków.Większość przechodniów odziana była w proste, niewyszukane stroje, ale od czasu doczasu przez rozstępującą się ciżbę sunęły arystokratycznie wyglądające postacie we wspaniałychbiałych togach.Jeden z dostojników, którego wypatrzył Jake, miał togę z paskiem o barwiegłębokiej purpury.Poprzedzał go oddział zbrojnych strażników, którzy torowali mu drogę przeztłum, bezceremonialnie rozpychając ludzi na boki.Za mężczyzną podążał orszak pochlebców,zaciekle walczących o jego uwagę. Niektórzy bogaci mieszczanie w ogóle nie przemieszczali się na piechotę, leczpodróżowali w miękko wyściełanych lektykach, oddzieleni od ulicznego zgiełku jedwabnymifiranami.Jake zauważył bladą kobietę o wąskich ustach, która wystawiwszy głowę za zasłonę,jęła wymyślać swoim tragarzom, a nawet smagnęła jednego z nich szpicrutą.Wzdłuż ulic ciągnęły się sklepy i wszelkiego rodzaju warsztaty.Z otwartym frontem, bezokien, w większości miały prymitywne lady i malowane szyldy, informujące, jaki rodzajtowarów lub usług proponuje się klienteli.Byli tam kowale, złotnicy, kamieniarze i cieśle;kwiaciarze, piekarze, sprzedawcy owoców i miodu.Była apteka, której właściciel ucierał zioła wmozdzierzu, oraz pracownia kopistów, gdzie trzej przygarbieni pisarze pracowicie przepisywalidokumenty na pergaminowe zwoje.Byli wytwórcy sandałów i lamp, ślusarze i garncarze.Jakespostrzegł nawet balwierzy i salony fryzjerskie.Jedno z takich miejsc przykuło jego uwagę: w pstrokatym wnętrzu o kolorowychścianach, ozdobionym girlandami kwiatów, układano fryzury i namaszczano twarze balsamami iolejkami kilku wytwornym damom.Jedna z nich opowiadała coś dramatycznym szeptem, apozostałe wręcz spijały słowa z jej ust.Widząc tę scenę, Jake pomyślał, jak w istocie niewiele sięzmieniło od tamtych czasów.Nathan popędzał konia, prowadząc wóz przez labirynt ulic.W rosnącym ścisku poruszalisię z coraz większym trudem i w końcu Jake zasugerował, że dotrą na miejsce szybciej, jeżelipójdą pieszo.Dziewiąta już minęła i był coraz bardziej rozgorączkowany.Pozostali zgodzili się.W podzięce staremu Gajuszowi Charlie zaoferował mu pomoc przy rozstawianiu straganu naForum Boarium; zaraz potem miał udać się na most i dołączyć do reszty.Jake, Nathan i Lucjusz pożegnali się ze staruszkiem, ściskając go serdecznie, po czymruszyli w drogę, śpiesznie przeciskając się przez gwarny tłum.Jake owi serce waliło jak młotem:jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już za kilka minut ujrzy Topaz.Wyczekiwanienapełniało go zarówno radością, jak i bólem.Biegli coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie minęlibramy starego miasta i stanęli na brzegu Tybru.- Tam! - krzyknął Jake, wskazując most prowadzący na wyspę, po czym, nie czekając naresztę, już ruszał w jego stronę.- Hej, zwolnij, Jake! - zawołał za nim Nathan.- Musimy postępować roztropnie.Niemożna wykluczyć ryzyka, że zmierzamy prosto w pułapkę. Jake niechętnie posłuchał przyjaciela [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •