[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na deser podanolody czekoladowe.Siedzieli na leżakach, spoglądając, jak słońce chowa się za wielkim łańcuchemgórskim.Wioska już od póznego popołudnia była pogrążona w cieniu.Zmierzch trwał kilkagodzin.Sylwetki szczytów rysowały się ostro na tle złocisto-fioletowego nieba.W końcuzabłysły gwiazdy, mrugając jasno w chłodnym, rozrzedzonym powietrzu ponad górami.Nakońcu ukazała się Droga Mleczna, przecinając niebo niczym gruby ogon komety.Lawrence nie był pijany.Wypił tylko tyle, by lekko szumiało mu w głowie.Spałniespokojnie, co kilka minut budził się, obracał na drugi bok albo poprawiał poduszkę.Opierwszej w nocy usłyszał krzyk.Prawie natychmiast ucichł.Lawrence przez chwilę sądził, że to końcówka jakiegośsnu, ale nie spał już od kwadransa.Przez moment leżał, nasłuchując czujnie.Głos należał do kobiety.Teraz, gdy sięskupił, dosłyszał też jakieś szuranie.Kroki na schodach.Kolejny krzyk, tym razem stłumiony.Wyskoczył z łóżka, chwytając po drodze okulary interfejsowe.Włożył je i kazał perlebransoletkowej uruchomić funkcję amplifikacji światła.Okulary nie były specjalniezaawansowane w tej dziedzinie - nawet nie umywały się do sensorów skóry.Jednaknieoświetlona sypialnia zarysowała mu się przed oczami w lśniących odcieniach szarości ibłękitu.Wyślizgnął się przez szerokie drzwi na taras.Jego pokój znajdował się na tyłachdomu, po przeciwnej stronie niż polana.Gwiazdy świeciły jasno.Pomiędzy domami biegła dziewczynka, ośmio- może dziewięcioletnia.Miała na sobietylko luzną białą koszulę, jej bose stopy i kolana uwalane były błotem i sokiem z mechtrawy.Na policzkach błyszczały ślady łez.- Jacintha! - zawołało dziecko i znów załkało.- Jacintha, gdzie jesteś? Jacintha!Lawrence zbiegł po schodach, w duchu błagając Los, by Jacintha okazała się kotemalbo innym domowym zwierzątkiem.Dziewczynka cofnęła się na jego widok.- Nie, niech mi pan nie robi krzywdy! Proszę! W świetle gwiazd wyglądała zupełnie jak jego młodsza siostra, Janice. Teraz mapewnie ze dwadzieścia.Losie, nie, dwadzieścia dwa lata.Ciekawe, co porabia?".Wyciągnął ręce do dziewczynki.- Wszystko w porządku.Nic ci nie zrobię.Powiedz mi, co się stało?Dziecko znów cofnęło się o kilka kroków.- Nic.Nic się nie stało.- Przed chwilą słyszałem krzyk.Czy to Jacintha krzyczała?- Nie wiem.- Posłuchaj, eee.nazywam się Lawrence.A ty?- Denise - odpowiedziała ostrożnie.- Ach, Denise.Aadne imię.A kto to jest Jacintha? - Ukradkiem rozglądał się wokół wposzukiwaniu jakiegokolwiek ruchu.W kilku domach wciąż paliło się światło: jasneprostokąty na obrzeżach zasłon, jakby ich ramy były neonowe.Pojazdy konwoju wciąż stałyzaparkowane na polanie, kilka Skór nadal stało na warcie.Nie zwracali uwagi na Lawrence'a idziewczynę, co trochę go zaniepokoiło.- To moja siostra - powiedziała w końcu Denise.- Aha.A ile ma lat?- Siedemnaście.Lawrence zaklął pod nosem.Podejrzewał, że dobrze wie, co się teraz dzieje.Szlag bytrafił kapitana za ten brak dyscypliny i niech szlag trafi całą Z-B za zatrudnianie takichmętów.- Powiedz mi, co się stało, Denise.Ktoś zabrał Jacinthę?- Tak - przyznała żałośnie dziewczynka.- Spałyśmy razem w domu u Pauli.-Wskazała na jeden z domków.Lawrence dostrzegł przyciśnięte do szyby dziecięce buzie.- Mów dalej.- Potem przyszło dwóch żołnierzy i powiedzieli, że muszą jej zadać kilka pytań.%7łechodzi o bezpieczeństwo.Kazali jej iść z sobą.- Gdzie? Widziałaś, dokąd poszli?- Nie.Ale szli w tę stronę.Pokazała wzdłuż rzędu domów.Lawrence miał wrażenie, że krzyk dochodził z bliskiejodległości.- Czy ci żołnierze byli w Skórach? Wiesz, w takich dużych ciemnych kombinezonach?- Nie.- To dobrze - stwierdził i rzucił się biegiem we wskazanym kierunku.- Zaczekaj tutaj. Denise zawahała się, wargi jej drżały.- Spokojnie, nic ci nie będzie.- Indygowy skrypt przesuwał się po szkłach okularów,ukazując aktualny status konwoju.Poziom siódmy, żadnych alarmów i innychnieprawidłowości.Kazał perle połączyć się z perłą Ntoko i obudzić go.W pierwszym domu,który minął, nie paliło się światło.W drugim oświetlone było jedno okno.Lawrence wbiegłna taras.Trzech żołnierzy siedziało przy stole, grając w karty.Trzeci budynek był oświetlony, ale zaciągnięto starannie zasłony.Lawrence wbiegł poschodach, przeskakując po dwa naraz, mimo że były mokre od rosy.Ze środka doleciały gojakieś głosy.Krótkie, gardłowe pomruki, jakie zwykle wydają podnieceni mężczyzni.Z rozmachem otworzył drzwi balkonowe i odsunął zasłonkę.Jego podejrzeniapotwierdziły się co do joty.Jacintha, siostra Denise, leżała na podłodze, z koszulkąpodciągniętą aż pod szyję.Jej twarz zastygła w wyrazie bezradnego przerażenia.Wokół niejstało trzech żołnierzy z 482NK3, Morteth, Laforth i Kmyre.Laforth zdążył już ściągnąćspodnie.Stał pomiędzy nogami dziewczyny i rozchylał je na boki.Wszyscy trzej odwrócili się, by spojrzeć na Lawrence'a.Szok i strach widoczny w ichspojrzeniach szybko przeszły w ulgę, gdy dostrzegli, że to tylko kolega z innego plutonu.- Jezu, Newton! - burknął Laforth.- Co cię, kurwa, napadło?- Zamknij te cholerne drzwi - dodał Morteth.Lawrence uniósł okulary, żeby dziewczyna zobaczyła jego twarz.- Zgwałcili cię? - spytał.Szybko potrząsnęła głową.- Nie.- Jej głos był wysoki, niemal piskliwy.- Okej.Chodz ze mną.- Wyciągnął do niej rękę.Kmyre wepchnął się pomiędzy nich i oparł ręce na biodrach, uśmiechając sięwyzywająco.- Dziewczyna jest naszym więzniem.Dołącz do zabawy albo spierdalaj.Lawrence poczuł od niego zapach alkoholu.- Nie rozumiesz, pojebie? Już po wszystkim.Zabawa skończona.Jasne?- Jak może być skończona, skoro jeszcze nie zaczęliśmy, koleś?- I nie zaczniecie.Nie po to tu jesteśmy.- Ominął Kmyre'a i podszedł do dziewczyny,która wciąż leżała na podłodze, rozglądając się niepewnie.Laforth wyglądał na zbitego ztropu, zerknął na Mortetha, który piorunował Lawrence'a wzrokiem.Jacintha usiadła w końcuna podłodze i obciągnęła koszulkę, by zakryć piersi.- Chodz - powtórzył Lawrence, wyciągając rękę. Kmyre odtrącił ją brutalnie.- Wypierdalaj stąd albo dopilnuję, żebyś został pierwszą ofiarą tej terrorystki.Lawrence pochylił się, jakby chciał pomóc dziewczynie wstać.I, tak jak przewidywał,w tej samej chwili Kmyre wymierzył mu kopniaka w tył kolana.Odwrócił się zwinnie, złapałgo za nogę i pociągnął do góry.Kmyre wrzasnął i runął na plecy.Morteth ryknął wściekle i rzucił się na Lawrence'a.Mężczyzna postąpił naprzód iuderzył go głową.Krzyk przeciwnika zamilkł gwałtownie, przerwany przez trzask kości.Zezłamanego nosa trysnęła krew.Jacintha wrzasnęła.Sekundę pózniej cios Lafortha trafił Lawrence'a w mostek.Zatoczył się w tył izorientował się, że Kmyre znów zamierza się na niego.Tym razem spróbował złapać go wklincz.Dobre posunięcie, ale wykonanie gorsze.Przeciwnik zorientował się w porę i uderzyłgo kantem dłoni w prawe przedramię.Lawrence zawył z bólu, ale wciąż napierał,wykorzystując swój moment pędu, aż obaj padli na powiewającą zasłonkę.Materiał oderwałsię od karnisza i obaj runęli na podłogę balkonu, zaplątani w grubą tkaninę.Kmyre kopnąłwściekle.Lawrence oddał, ale bez butów niewiele mógł zdziałać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •