[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bernard z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami.- No cóż - powiedział - mimo wszystko żyją tak od pięciu czy sześciu tysięcy lat.Myślę więc, że już przywykli.- Ale przecież kto żyje fordobojnie, mydła używa hojnie - nie dawała za wygranąLenina.- Tak, a cywilizacja to sterylizacja - tonem ironii Bernard dopowiedział drugąhipnopedyczną formułę z higieny elementarnej.- Ci ludzie jednakże nigdy nie słyszeli oPanie Naszym Fordzie, no i nie są cywilizowani.Nie ma więc sensu.- Och! - chwyciła go za ramię.- Popatrz.Prawie nagi Indianin bardzo powoli schodził po drabince z tarasu pierwszego piętrasąsiedniego domu - szczebel po szczeblu, ostrożnie, drżąc w sposób charakterystyczny dlaczłowieka bardzo starego.Poczerniałą twarz pokrywały głębokie zmarszczki, niczymobsydianowa maska.Zapadnięte bezzębne usta.Nad ustami i na policzkach długa rzadkaszczecina pobłyskiwała niemal biało na tle ciemnej skóry.Długie, rozpuszczone w nieładziewłosy zwieszały się siwymi kosmykami.Ciało miał przygarbione, chude jak szkielet, samaskóra i kości.Schodził niezmiernie powoli, przystając na każdym szczeblu, nim się ważył nakolejny krok.- Co mu jest? - szepnęła Lenina.Oczy miała rozszerzone grozą i zdumieniem.- Jest po prostu stary - Bernard odpowiedział tonem najbardziej obojętnym, na jakimógł się zdobyć.On również był poruszony, starał się jednak nie dać tego po sobie poznać.- Stary? - powtórzyła.- Ale nasz dyrektor też jest stary; wielu ludzi jest starych, a taknie wyglądają.- To dlatego, że nie pozwalamy im tak wyglądać.Chronimy ich przed chorobami.Wsposób sztuczny utrzymujemy ich wydzielanie wewnętrzne w proporcjachcharakterystycznych dla osobników młodych.Nie pozwalamy spaść relacji magnezu dowapnia poniżej poziomu właściwego osobom trzydziestoletnim.Robimy im transfuzje zmłodej krwi.Stymulujemy nieustannie ich metabolizm.Dlatego nie wyglądają, rzecz jasna,tak jak ten tutaj.Częściowo dlatego - dodał - że większość z nich umiera na długo przedosiągnięciem wieku tego starucha.Do sześćdziesiątki młodość niemal doskonała, a potemtrach! koniec.Jednakże Lenina nie słuchała.Wpatrywała się w starca.Schodził w dół.Powoli, krokza krokiem.Jego stopy dotknęły ziemi.Odwrócił się.Głęboko zapadnięte oczy ciągle jeszczezachowywały nadzwyczajny blask.Przez długą chwilę patrzyły na nią obojętnie, bezzdziwienia, jakby jej tam w ogóle nie było.Potem powoli, zgarbiony, starzec podreptał, minąłLeninę i Bernarda i znikł.- Ależ to straszne - szepnęła Lenina.- Straszne.Nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać.-Sięgnęła do kieszeni po somę i okazało się, że przez jakieś roztargnienie zostawiła Fiolkę nadole, w domu wypoczynkowym.Kieszenie Bernarda również były puste.Musiała więc o własnych siłach sprostać okropnościom Malpais.Tych zaś niebawembyło w obfitości.Na widok dwóch młodych kobiet karmiących dzieci piersią zaczerwieniłasię i odwróciła wzrok.Jak żyje, nie widziała czegoś równie gorszącego.A jeszcze Bernard,zamiast taktownie pominąć epizod milczeniem, wdał się w komentarze na temat tejodrażająco żyworodnej sceny.Zawstydzony, teraz kiedy soma przestała już działać, swojąporanną słabością, starał się jak mógł okazać siłę i nieprawomyślność.- Cóż za uroczo intymny kontakt - powiedział z prowokacyjnym bezwstydem.- A jakąto musi rodzić siłę uczucia! Często myślę, że wraz z matką czegoś mnie pozbawiono.I możetakże ciebie, Lenino, czegoś pozbawiono, nie pozwalając ci być matką.Wyobraz sobie, żesiedzisz tam sobie z własnym dzieciątkiem.- Bernard! Jak możesz! - Pojawienie się staruszki z jaglicą 1 wrzodami odwróciłouwagę Leniny od jej własnego oburzenia.- Chodzmy stąd - prosiła.- Nie podoba mi się tu.W tej chwili jednakże wrócił przewodnik i skinąwszy im dłonią poprowadził ich w dółwąską uliczką między domami.Skręcili za róg.Zdechły pies leżał na stercie śmieci; kobieta zwolem na szyi wybierała wszy z włosów małej dziewczynki.Przewodnik zatrzymał się u stópjakiejś drabiny, uniósł ramię w górę, potem wyciągnął je przed siebie.Spełnili to niemepolecenie - wdrapali się na drabinę, która kończyła się przed jakimiś drzwiami, i weszli dośrodka; znalezli się w długim wąskim pokoju, mrocznym, pełnym woni dymu, topionego łojui starej, znoszonej odzieży.Na przeciwległym krańcu pokoju były inne drzwi, przez którewpadał snop światła słonecznego oraz bardzo głośny i bliski hałas bębnów.Przestąpili próg iznalezli się na rozległym tarasie.Poniżej, zamknięty zewsząd wysokimi domami, rozciągałsię zatłoczony Indianami plac wiejski.Jasne koce, pióra w czarnych włosach, błyskiturkusowych paciorków, lśniąca od potu skóra.Lenina znów przyłożyła chusteczkę dotwarzy.Na odsłoniętej przestrzeni, w środku placu, znajdowały się dwa obmurowane kolistepodesty o glinianej powierzchni, najwyrazniej dachy podziemnych zabudowań, jako żeśrodek każdego z podestów zajmował otwór z wynurzającą się z mroku drabiną.Z otworudobiegał dzwięk fletu, ale ginął w upartym, bezlitosnym łoskocie bębnów.Leninie podobały się bębny.Zamknąwszy oczy poddała się ich miękkiemu,monotonnemu rytmowi, pozwalała mu wnikać coraz głębiej w świadomość, aż wreszcie zeświata nie pozostało nic prócz tego jednego głębokiego tętna dzwięku.Przypominało jej ono(i było to krzepiące) syntetyczne brzmienie podczas posługi solidarnościowej i podczasobchodów Dnia Forda. Orgia-porgia - szepnęła do siebie.Te bębny wybijają dokładnie tesame rytmy.I nagle ogłuszająco wybuchł śpiew - setki męskich głosów dziko wykrzykującychostrym, metalicznym unisono [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Bernard z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami.- No cóż - powiedział - mimo wszystko żyją tak od pięciu czy sześciu tysięcy lat.Myślę więc, że już przywykli.- Ale przecież kto żyje fordobojnie, mydła używa hojnie - nie dawała za wygranąLenina.- Tak, a cywilizacja to sterylizacja - tonem ironii Bernard dopowiedział drugąhipnopedyczną formułę z higieny elementarnej.- Ci ludzie jednakże nigdy nie słyszeli oPanie Naszym Fordzie, no i nie są cywilizowani.Nie ma więc sensu.- Och! - chwyciła go za ramię.- Popatrz.Prawie nagi Indianin bardzo powoli schodził po drabince z tarasu pierwszego piętrasąsiedniego domu - szczebel po szczeblu, ostrożnie, drżąc w sposób charakterystyczny dlaczłowieka bardzo starego.Poczerniałą twarz pokrywały głębokie zmarszczki, niczymobsydianowa maska.Zapadnięte bezzębne usta.Nad ustami i na policzkach długa rzadkaszczecina pobłyskiwała niemal biało na tle ciemnej skóry.Długie, rozpuszczone w nieładziewłosy zwieszały się siwymi kosmykami.Ciało miał przygarbione, chude jak szkielet, samaskóra i kości.Schodził niezmiernie powoli, przystając na każdym szczeblu, nim się ważył nakolejny krok.- Co mu jest? - szepnęła Lenina.Oczy miała rozszerzone grozą i zdumieniem.- Jest po prostu stary - Bernard odpowiedział tonem najbardziej obojętnym, na jakimógł się zdobyć.On również był poruszony, starał się jednak nie dać tego po sobie poznać.- Stary? - powtórzyła.- Ale nasz dyrektor też jest stary; wielu ludzi jest starych, a taknie wyglądają.- To dlatego, że nie pozwalamy im tak wyglądać.Chronimy ich przed chorobami.Wsposób sztuczny utrzymujemy ich wydzielanie wewnętrzne w proporcjachcharakterystycznych dla osobników młodych.Nie pozwalamy spaść relacji magnezu dowapnia poniżej poziomu właściwego osobom trzydziestoletnim.Robimy im transfuzje zmłodej krwi.Stymulujemy nieustannie ich metabolizm.Dlatego nie wyglądają, rzecz jasna,tak jak ten tutaj.Częściowo dlatego - dodał - że większość z nich umiera na długo przedosiągnięciem wieku tego starucha.Do sześćdziesiątki młodość niemal doskonała, a potemtrach! koniec.Jednakże Lenina nie słuchała.Wpatrywała się w starca.Schodził w dół.Powoli, krokza krokiem.Jego stopy dotknęły ziemi.Odwrócił się.Głęboko zapadnięte oczy ciągle jeszczezachowywały nadzwyczajny blask.Przez długą chwilę patrzyły na nią obojętnie, bezzdziwienia, jakby jej tam w ogóle nie było.Potem powoli, zgarbiony, starzec podreptał, minąłLeninę i Bernarda i znikł.- Ależ to straszne - szepnęła Lenina.- Straszne.Nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać.-Sięgnęła do kieszeni po somę i okazało się, że przez jakieś roztargnienie zostawiła Fiolkę nadole, w domu wypoczynkowym.Kieszenie Bernarda również były puste.Musiała więc o własnych siłach sprostać okropnościom Malpais.Tych zaś niebawembyło w obfitości.Na widok dwóch młodych kobiet karmiących dzieci piersią zaczerwieniłasię i odwróciła wzrok.Jak żyje, nie widziała czegoś równie gorszącego.A jeszcze Bernard,zamiast taktownie pominąć epizod milczeniem, wdał się w komentarze na temat tejodrażająco żyworodnej sceny.Zawstydzony, teraz kiedy soma przestała już działać, swojąporanną słabością, starał się jak mógł okazać siłę i nieprawomyślność.- Cóż za uroczo intymny kontakt - powiedział z prowokacyjnym bezwstydem.- A jakąto musi rodzić siłę uczucia! Często myślę, że wraz z matką czegoś mnie pozbawiono.I możetakże ciebie, Lenino, czegoś pozbawiono, nie pozwalając ci być matką.Wyobraz sobie, żesiedzisz tam sobie z własnym dzieciątkiem.- Bernard! Jak możesz! - Pojawienie się staruszki z jaglicą 1 wrzodami odwróciłouwagę Leniny od jej własnego oburzenia.- Chodzmy stąd - prosiła.- Nie podoba mi się tu.W tej chwili jednakże wrócił przewodnik i skinąwszy im dłonią poprowadził ich w dółwąską uliczką między domami.Skręcili za róg.Zdechły pies leżał na stercie śmieci; kobieta zwolem na szyi wybierała wszy z włosów małej dziewczynki.Przewodnik zatrzymał się u stópjakiejś drabiny, uniósł ramię w górę, potem wyciągnął je przed siebie.Spełnili to niemepolecenie - wdrapali się na drabinę, która kończyła się przed jakimiś drzwiami, i weszli dośrodka; znalezli się w długim wąskim pokoju, mrocznym, pełnym woni dymu, topionego łojui starej, znoszonej odzieży.Na przeciwległym krańcu pokoju były inne drzwi, przez którewpadał snop światła słonecznego oraz bardzo głośny i bliski hałas bębnów.Przestąpili próg iznalezli się na rozległym tarasie.Poniżej, zamknięty zewsząd wysokimi domami, rozciągałsię zatłoczony Indianami plac wiejski.Jasne koce, pióra w czarnych włosach, błyskiturkusowych paciorków, lśniąca od potu skóra.Lenina znów przyłożyła chusteczkę dotwarzy.Na odsłoniętej przestrzeni, w środku placu, znajdowały się dwa obmurowane kolistepodesty o glinianej powierzchni, najwyrazniej dachy podziemnych zabudowań, jako żeśrodek każdego z podestów zajmował otwór z wynurzającą się z mroku drabiną.Z otworudobiegał dzwięk fletu, ale ginął w upartym, bezlitosnym łoskocie bębnów.Leninie podobały się bębny.Zamknąwszy oczy poddała się ich miękkiemu,monotonnemu rytmowi, pozwalała mu wnikać coraz głębiej w świadomość, aż wreszcie zeświata nie pozostało nic prócz tego jednego głębokiego tętna dzwięku.Przypominało jej ono(i było to krzepiące) syntetyczne brzmienie podczas posługi solidarnościowej i podczasobchodów Dnia Forda. Orgia-porgia - szepnęła do siebie.Te bębny wybijają dokładnie tesame rytmy.I nagle ogłuszająco wybuchł śpiew - setki męskich głosów dziko wykrzykującychostrym, metalicznym unisono [ Pobierz całość w formacie PDF ]