[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie byliśmy parą.A może?- Elle.- Dan, wyraznie zaniepokojony, zmarszczył brwi.- Wszystko wporządku?- Tak - odpowiedziałam, chociaż to nie była prawda.Wokół było wystarczająco dużo ludzi, żebym mogła zająć głowęliczeniem.Policzyłam wszystkich i podzieliłam to przez dwa.Pary.Dwaprzez dwa.Jakby to, kurwa, był obrazek z arki Noego.- Elle? Jesteś blada.Chcesz usiąść? Potrząsnęłam głową.- Nie, wszystko w porządku.Po prostu muszę się czegoś napić.Znajdzmy coś do picia, dobrze? Pozwoliłam Danowi poprowadzić się przez tłum.Wayne i Marcy;która gadała jak najęta, byli tuż za nami.Byłam wdzięczna losowi za tenjej nieustanny głośny strumień świadomości.Oszczędzał mi truduotwierania ust.I za truskawkową lemoniadę, którą Dan włożył mi w ręce.Wypiłam łyk,; a on odgarnął mi włosy wciąż z tym samymniepokojem w oczach.%7łeby kupić napój, musiał w końcu puścić mojąrękę, a kiedy mi go przyniósł, specjalnie trzymałam kubek w dwóchdłoniach, żeby nie mógł mnie znów złapać.To było irracjonalne.Głupie.Wiedziałam o tym.Tak, byłam tegoświadoma, ale serce rządzi się swoimi prawami, takimi, o których rozumnie ma pojęcia.Ta sentencja Pascala zawsze do mnie przemawiała.To przecież ja go tu zaprosiłam.Co więcej, chciałam tu z nim tu być.Trzymać się za ręce.Jak para.Panika była niczym nieuzasadniona, ale itak pozwoliłam jej sobą owładnąć.W jej obliczu byłam bezsilna.- Och, spójrzcie.- Marcy wskazała na coś ręką.-Chodzmy zobaczyć tewietrzne dzwonki.Podeszli z Wayne 'em do stoiska pełnego niezwykłych dzwonkówwietrznych, zrobionych z przyborów kuchennych, tańczących ipodzwaniających na wietrze znad rzeki.Dan został ze mną.Trzymał sięblisko, ale nie dotykał mnie, chyba że przycisnął nas do siebie tłum.Tylko raz chwycił mnie za łokieć, żeby mi pomóc pokonać spory korzeńwystający z trawy, ale potem szybko się odsunął.Marcy wróciła do nas jako dumna właścicielka dzwonka.Wayneżartował sobie z jej zakupu.Zapytała mnie o zdanie, a ja powiedziałam,że mi się podoba.Naprawdę mi się podobał.Dan zgadzał się z Wayne'em, żedzwonek jest okropny.Potem wszyscy troje zaczęli się śmiać.Po chwilido nich dołączyłam.Dostrzegłam pytające spojrzenie Dana, ale to nie był czas naodpowiadanie na jego pytania, więc udawałam, że go nie widzę.Zjedliśmy.Odwiedzaliśmy po kolei wszystkie stragany.Wrzuciliśmydrobne do szklanych kubków, nabywając w ten sposób losy na loterię, iwzięliśmy udział w cichej aukcji.Milczałam, ale przecież zwyklemilczałam.A poza tym Marcy wypełniała przestrzeń swoją paplaniną iokrzykami, raz zachwytu, raz odrazy.Wyglądało na to, że Dan i Wayneprzypadli sobie do gustu.Stali trochę z boku i zawzięcie dyskutowali osporcie i innych typowo męskich sprawach.Marcy pociągnęła mnie wstronę naprawdę obrzydliwych szklanych krasnali.- Ten wygląda, jakby był dzieckiem klowna Bozo i RonaldaMcDonalda wychowywanym na wysypisku toksycznych odpadów.-Wskazała na jedną ze smutnych figur z metką, na której widniałazaskakująca cena: dwadzieścia siedem dolarów.- Elle, co byś zrobiła z taką maszkarą?- Kupiłabym matce - odpowiedziałam.Naprawdę tak myślałam.- Lubi szklane krasnale?- Nie.- To był mój pierwszy szczery uśmiech tego wieczoru.-Prawdopodobnie uznałaby, że jest koszmarny.Marcy pogroziła mi palcem.- Kurczę, dziewczyno, jak się kiedyś zagalopuję, przypomnij mi, żewarto być po twojej stronie, nie po przeciwnej. - Sama nie wiem, która jest która.- Chciałam, żeby to zabrzmiałożartobliwie, ale kiedy to mówiłam, moje spojrzenie poszybowało wstronę Dana i zabrzmiało to jakoś bez wyrazu.- Co jest?-Nic.- Pokręciłam głową.- Wydaje się fajny - zagadnęła.- Jest.Znów spojrzała na Dana i na Wayne'a.Wayne gestykulował żywo, aDan się śmiał.- Więc co jest?- Nic - powtórzyłam.Mój uśmiech musiał ją przekonać.Przeplotła swoją rękę przez moją izachichotała.- Zobacz, jacy z nich chłopcy.Dan znów się zaśmiał.Odwrócił się i nasze spojrzenia się spotkały [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •