[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Esmena patrzyla wlasnie na jeden z nich.Kobieta, choc bardzo chuda, nie wygladala na zaglodzona.W jej sposobieporuszania sie byla jakas zwierzeca gracja i zywotnosc, a ogolona glowa wcale jej nie szpecila.Wrecz przeciwnie, sprawiala, ze wydawala sie w specyficzny sposob…piekna.Tak, ona jest piekna, myslala Esmena.Choc nie jest to ta konwencjonalna uroda, ktora podziwia wiekszosc ludzi.Jej piekno jest inne, dzikie i oryginalne.To uroda drapiezcy, nie kobiety.Nieznajoma nie potrafila – albo nie chciala – mowic.Zostala tu przyprowadzonawczorajszego dnia przez jakas litosciwa staruszke, ktora znalazla ja na ulicymoknaca w deszczu.Siostry marcjanki uznaly nowa podopieczna za glupia niemowe.Esmena miala co do tego watpliwosci.Moze i kobieta faktycznie bylaniedorozwinieta, ale nie zmienialo to faktu, ze jednoczesnie wydawala sie… –Esmena przez chwile szukala wlasciwego slowa -…niebezpieczna.Tego ranka, gdy obserwowala nieznajoma lapczywie pozerajaca wodnistaowsianke, nie uszlo jej uwagi, ze stopy kobiety sa ublocone.Czy wychodzila gdziesw nocy? Oczywiscie to zabronione, ale ona byla na tyle zwinna i silna, by bezproblemow przeskoczyc klasztorny mur.I jeszcze jedno.Esmena juz wczesniej zwrocila uwage na paznokcie kobiety: dlugie,ostre, w osobliwym ciemnozoltym kolorze.Teraz jednego z tych paznokci brakowalo.Jest dobry – przyznal Abre Joras.Dobry? – Domenic Jordan usmiechnal sie z wysilkiem.– Jest znakomity.Toprawdziwy geniusz.Stali na galerii otaczajacej wielka sale, w ktorej fechtmistrz i jego trzech uczniow prowadzili wlasnie lekcje.Ten, ktory walczyl z fechtmistrzem, od dawna juz lekcji nie potrzebowal.Nadal jednak przychodzil tu, by, jak twierdzil, nie wyjsc z wprawy.Domenic Jordan uwazal, ze prawda jest nieco inna.On nie moze przezyc dnia, nie trzymajac w dloni szpady – powiedzial.– Anajwieksza przyjemnosc sprawiaja mu pojedynki.Zyje po to, by o poranku stanacnaprzeciw kolejnego przeciwnika, walczyc i w koncu zabic.Nic wiecej sie nie liczy.To czlowiek skoncentrowany na jednym tylko celu, dlatego jest tak dobry.Abre Joras skrzywil sie.Czy cos takiego mozna nazwac zyciowym celem? W ciemnych oczach Jordana nachwile pojawil sie ironiczny blysk.Dlaczego nie? Znam czlowieka, ktory twierdzi, ze zyje tylko po to, by kolekcjonowac rzezbione tabakierki.Jesli wierzyc plotkom, Tobias d'Eyquem mial za soba ponad czterdziesci pojedynkow.Byl znany z tego, ze nie okazuje przeciwnikom litosci.Jego sumienieobciazala juz smierc co najmniej trzydziestu osob.Siedem razy zostal ranny, w tymdwukrotnie dosc ciezko, ale nie przeszkodzilo mu to dokonczyc walki.Nigdy nie przegral.Odkad rozeszla sie wiesc, ze czeka mnie pojedynek z d'Eyquemem – ciagnal Jordanspokojnie, z lekko ironicznym usmiechem na ustach – a uwierz, ze rozeszla sieblyskawicznie, dostalem juz kilkanascie listow, w tym piec propozycji roznychmagicznych amuletow i masci, ktore jakoby mialyby ochronic mnie przed ranami, atakze jedna propozycje przeprowadzki do Romefort i objecia stanowiska natamtejszym uniwersytecie, przy czym autor zapewnial, ze moj honor na tymnie ucierpi, bo do Romefort nie docieraja wiesci z Alestry.Potem byly cztery bileciki od alestranskich dam, zawierajace mniej lub bardziej nieprzyzwoite propozycjeumilenia mi ostatnich godzin zycia, bukiet kwiatow, tak wielki, ze smialo moglbyuchodzic za wieniec pogrzebowy, a nawet wiersz.Na koniec zas otrzymalemponaglenie od mojego krawca domagajacego sie natychmiastowej splaty dlugu.Teraz czekam juz tylko na przedsiebiorce pogrzebowego, ktory przyjdzie wziac miarena trumne.Jordan wychylil sie przez porecz galerii.Na dole w sali Tobias d'Eyquem walczyl ztrzema pomocnikami fechtmistrza.Rozbrajal ich z dziecinna latwoscia, czekal, azpodniosa szpady, po czym wszystko powtarzalo sie od poczatku.Ciekaw jestem – dodal Jordan – czy ktos w tym miescie wierzy, ze przezyje tenpojedynek?Jego zwyciestwo wydawalo sie tym bardziej watpliwe, ze sprawial wrazeniechorego.Twarz mial poszarzala, pokryta drobniutkimi kropelkami potu, a ruchyostrozne i niepewne.Kazde slowo, kazdy ironiczny usmiech wiele go kosztowaly.Abre Joras widzial to wszystko, a jednak lojalnosc wobec przyjaciela przewazyla.Tak, ja – powiedzial i ze zdumieniem odkryl, ze mowi szczerze.– Choc Bog miswiadkiem, ze nie mam pojecia, jak zamierzasz to zrobic.Wspaniale, prawda? Och, uwielbiam to! Od razu przypomina mi sie dziecinstwo,gdy z matka przychodzilam popatrzec, jak zapalaja lampy Davalady.Spojrz! Niebrakuje ani jednej!Kolejny nasaczony nafta sznur, podpalony przez poslugacza z pochodnia, zaczalplonac.Ogien pial sie w gore i wkrotce wysoko w mroku jedno po drugim rozblyslybarwne swiatla.Lampiony wisialy ponad drzewami na specjalnie w tym celuzbudowanych konstrukcjach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •