[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jak będzietrzeba, odstawię go samolotem na ląd.Szczepanika już ogarniała irytacja.Ten szczeniak za wiele sobie pozwalał.— Nikogo pan nie odstawi, proszę pana — powiedział przez zęby.— Samolot jestostatnim środkiem ratunku, proszę pana, pan wie? A nas tu jest czter-dziestu dzie-więciu lu-i,proszę pana.Pan rozumie? Inni też chcą żyć.— Rozumiem — Plichta skinął głową.— Ale i to rozumiem, że Burnagla trzeba odstawićdo szpitala, Zamelduję o tym kapitanowi.— Kapitan był kapitanem na statku — zaczął Szczepanik, nie panując już nad sobą.—Tutaj jest…— Jestem tutaj — odezwał się Pilewicz, stając w ciasny wejściu i troskliwie opuszczającpodwójne kotary z brezentu, przysłonięte jeszcze dla utrzymania ciepła dwoma dywanamizabranymi z mesy Junaka.- — Jestem tutaj, panie Szczepanik: A widząc wzburzenie swegopierwszego oficera, zapytał:— Co się znów stało, hę?— Plichta wybiera się samolotem na ląd — wyrzucił z siebie Szczepanik z wysiłkiem.—To jest, proszę pana.— zaciął się.— Burnagiel jest ciężko chory, panie kapitanie — powiedział Adam.— Wiem, do licha — mruknął Pilewicz.— Wiem — powtórzył.Podszedł do pryczy i patrzył na zapadnięte policzki Burnagla, gorejące od wypieków.— Jaki zasięg ma Lamers? — zapytał.— Pięćset, może pięćset pięćdziesiąt kilometrów — odrzekł Piichta.— To jest niecałetrzysta mil — poprawił się szybko.— Dwie i pół godziny lotu.— Jak to? — wtrącił się Szczepanik.— Pan by chciał, proszę pana.Pan by pozwolił?Pilewicz obrzucił go bystrym spojrzeniem.— Do najbliższego lądu mamy teraz prawie czterysta mil — powiedział wolno.— Niema o czym gadać.Zepchnęło nas na północ i spycha dalej.Musimy czekać.Szczepanik nagle pobladł i cofnął się o krok.Mięśnie jego rozprężyły się.Powiekiznieruchomiały.— Czterysta mil — powtarzał.— Czterysta mil.Ruszył nagle ku wyjściu, potrącająckapitana, jakby go nie widział, i znikł za zasłoną.— Ten też jest chory — mruknął w ślad za nim Pilewicz i wzruszywszy ramionamiodszedł do swego kąta między skrzynie.Dni i noce mijały teraz nie różniąc się od siebie.Wiały wichry po dwadzieścia pięć,trzydzieści metrów na sekundę.Morze ryczało gwałtownym przybojem u skraju lodowegopola.Wielkie kry szturmowały zrąb, kruszyły go, rozbijały się na drobne bryły i odpływały.Lód trzeszczał i pękał, ale mróz skuwał go znowu.Dwa razy wiatr zerwał antenę.Raz złamałsię maszt radiostacji.Odpowiedź na sygnały Szmidta nie nadchodziła.Ludzie zaczynali tracić nadzieję.Do obozu wkradło się zwątpienie i rozprzęgała siękarność.Kilku marynarzy z Grzywaczem na czele odmówiło spełniania codziennych pracprzy umacnianiu baraku, odmiataniu śniegu i budowie hangaru z lodowych bloków, w którymmiał znaleźć schronienie samolot.Siedzieli apatycznie na swoich legowiskach nasłuchując, kiedy pole lodowe ulegniefalom i rozpadnie się, aby ich oddać na pastwę mrozu i wzburzonego morza.Burnagiel majaczył.Gorączka nie ustępowała, Złamana ręka sczerniała, jakby wskutekgangreny.Plichta i kapitan Pilewicz czuwali przy nim na zmianę, ale niewiele mogli pomóc wtych warunkach.Temperatura wewnątrz baraku wahała się między zerem a kilku stopniami mrozu.Przeznieszczelne ściany ze skrzyń i pak wiało nieustannie.Cały barak trząsł się i drżał odpodmuchów wichury, jakby miał zostać lada chwila zniesiony.Zapas węgla topniał wżelaznych piecykach, które trzeba było ciągle przenosić z miejsca na miejsce, bo rozpalały siędo czerwoności i zapadały głęboko w lód, a mimo to zimno dokuczało wszystkim.Prąd niósł lodową wyspę to w tę, to w ową stronę.Raz zbliżali się do WyspNowosyberyjskich, raz oddalali się ku północy, raz płynęli na wschód, ale zawsze w takiejodległości od brzegów, że nie można było myśleć o dotarciu do nich samolotem.Pewnej nocy nagły alarm postawił wszystkich na nogi.Lód pękał z wielkim hukiem iszczelinami buchała woda, podmywając barak.Między nim a radiostacją utworzyła się rysaszeroka na dwa metry, tryskająca raz po raz wodą i pianą w miarę jak rozłupana płyta lodowaschodziła się lub rozstępowała.Pilewicz kazał natychmiast przenosić radiostację.Ale większość ludzi nie ruszyła się zmiejsca.Byli już do niczego.Było im wszystko jedno, co się stanie z radiostacją, skoro niemożna porozumieć się ze światem za jej pośrednictwem.Zwątpili w to, że ten świat istnieje iże im pomoże.Ci, którzy jeszcze niezupełnie poddali się depresji, zawahali się także.Szczelina rozszerzała się i zwężała.Fale biły w lód, obie części lodowego pola wpadałyna siebie z trzaskiem, bryzgając wodą, i rozstępowały się, ukazując czarną otchłań.Możnabyło jeszcze przedostać się z baraku do radiostacji, ale czy będzie można powrócić?Stali niezdecydowani nad zrębem.Niektórzy poszli po bosaki i deski, aby zbudowaćpomost, ale nikt nie śpieszył się zbytnio.Wtedy Plichta zdecydował się ostatecznie.Rozpędził się i skoczył na drugą stronę.Ktoś wołał za nim, ale on nie oglądał się już, tylko biegł w kierunku masztów, dobrzewidocznych na tle nieba.Nie będę prosił o pomoc dla siebie — myślał.— Tu jest czterdziestu dziewięciu ludzi.Nie zastanawiał się nad tym, czy jego wezwanie dotrze tam, dokąd powinno.Miał pełnągłowę urywanych zdań i słów, które tylekroć powtarzał nieprzytomny Burnagiel.Trzeba byłoto zrobić.Czy nie za późno? — zadał sobie pytanie.Przyśpieszył kroku.Lód grzmiał i trzeszczał.Wichura wyła nad pustą przestrzenią.Szumiało i huczało morze.Dopadł namiotu zawianego śniegiem i wpełzł do środka.Szmidt i Kawka nie spali.W kilku słowach powiedział im, co się dzieje.Kawka, blady i wynędzniały, chciał zaraz uciekać do obozu.— Nie damy rady — powtarzał w kółko.— Nie damy rady.— Na pewno nie damy, jak się pan będzie mazgaił — powiedział Szmidt.— Dosyćtych lamentów.Niech pan idzie tam po sanie i niech panu kapitan da ze czterech łudzi; tylkonie żadnych niedołęgów — l u d z i !Kawka zamilkł i skwapliwie zbierał się do wyjścia.Widać było, że tu nie wróci.Gdy opuścił namiot, Plichta wyłuszczył swoją sprawę.Szmidt wysłuchał go do końca, nie przerywając ani razu.Potem zastanowił się przezchwilę i powiedział:— To jest zupełnie wbrew przepisom.Nie powinienem wysyłać żadnych depesz, októrych nie wie kapitan.Adam zasępił się.Nie przypuszczał, żeby Szmidt tak potraktował tę sprawę.— Ale — ciągnął dalej telegrafista — okoliczności są wyjątkowe.No, cóż? Niech panzanotuje treść i nazwiska.Może akurat te depesze zostaną odebrane? Tylko niech się panśpieszy.Plichta usiadł na wywróconej do góry dnem skrzynce i ściągnął rękawice.— Wiedziałem, że pan nie odmówi — powiedział.— Niech pan pisze — przynaglał go Szmidt.Po chwili depesze pomknęły wprzestrzeń.„Zawiadomić Jerzego Greya w Polsce".„Zawiadomić Stefana Wireckiego".„Zawiadomić Józefa Bielaka, Polskie Linie Lotnicze".„Zawiadomić Andrzeja Kramera".„Adam Plichta z «trzynastki orląt» wzywa pomocy".„SOS------SOS------SOS"------„Rozbitkowie z s/s Junaka II 78° 13' szerokości północnej.przypuszczalnie 170°długości wschodniej" [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •