[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Słyszałem dzwięk rogu i widziałem powóz przed zajazdem White Hart.Musi się pani nauczyćsłuchać i patrzeć, jeśli chce przeżyć - powiedział i zamilkł na moment.- Nie musi pani rabować, jeślito panią niepokoi.Proszę tylko stanąć na straży.Jeśli chce pani zostać ze mną, proszę zrobić, co po-wiedziałem.- Nie, to mnie nie niepokoi - odparła, urażona posądzeniem jej o zbytnią delikatność.- Tak jakpan powiedział, zrobiłam tyle, że mogłabym zawisnąć dwa razy.Jednakże spieszno mi do Londynu.Co będzie, jeśli zostawię tu pana i pojadę sama?- I co pani zrobi? - zaśmiał się pogardliwie.- Po pięciu minutach zostanie bez tego pięknegokonia, zakładając optymistyczne rozwiązanie.Tak więc, jeżeli chciałaby pani nadal być panną Sovayna włościach i kiedykolwiek ujrzeć na oczy swój śliczny domek, będę potrzebny.Proszę uważnie pa-trzeć - to mówiąc, wyciągnął elegancki zegarek kieszonkowy.- Myślę, że już skończyli tę niejadalnąbaraninę i jadą dalej.Sovay nie podobało się, że mężczyzna tak nią komenderuje, ale uznała, że zastosuje się do jegopoleceń.Być może będzie potrzebowała jego pomocy, kiedy już znajdą się w Londynie.Schowała sięw młodym zagajniku i ustawiła tak, by widzieć drogę.Poczuła nawet, że wraca częściowo dawna eks-cytacja.Właśnie nadjeżdżał dyliżans, tak jak przewidział Greenwood.Przygotowała broń, czującprzyspieszone bicie serca.Naciągnęła maskę na twarz i poczuła dobrze sobie znany dreszcz na ple-cach.Już włożyła dwa palce do ust i miała gwizdnąć, kiedy nagle zauważyła, że obok dyliżansu jedziesamotny jezdziec.Było w nim coś dziwnie znajomego.Wyciągnęła szyję - koń, sposób siedzenia wsiodle i trzymania wodzy.Po chwili była już pewna.Zaschło jej w gardle, a gwizd zamarł jej na ustach.Ten czarny koń zbiałą gwiazdką to Gwiazdor należący do jej brata.Na koniu zaś jechał Gabriel.RLTWyjechała z ukrycia w tej samej chwili, w której dyliżans znalazł się na szczycie wzniesienia iprzejechała galopem tuż przed jego nosem.Konie przestraszyły się, a woznica z trudem utrzymał nadnimi panowanie.Pojazd zaczął się zsuwać po błotnistej stromiznie.Gabriel podjechał czym prędzej ichwycił za lejce jednego z koni, by go uspokoić i zatrzymać, zanim powóz się przewróci.Strażnikchwycił za broń i spodziewając się ataku, strzelił w kierunku uciekającego jezdzca.- Co pani u diaska robi? - Greenwood był wściekły.- Jechali prosto w zasadzkę jak tłusta gęś włapy rzeznika!- Musiałam pana ostrzec.Powstrzymać.Ten jezdziec to mój znajomy.Co Gabriel tu robił? Nie miała jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tą kwestią.Strażnik zdą-żył już przeładować pistolet i zauważył miejsce, w które wjechała.Tuż nad ich głowami, pośród gałęzidrzew, śmignęła kula.Ale to nie wszystko.Strzały zaalarmowały innych.Słychać było krzyki, stukotkońskich kopyt na bruku i dalszą strzelaninę.Kula trafiła w drzewo, obsypując ich liśćmi i ścinkamidrewna.- O mały włos - powiedział Greenwood, otrzepując się.- To patrol konny.Lepiej stąd znikajmy.Proszę jechać za mną i mocno pochylić głowę.Mam nadzieję, że potrafi pani jechać na tym ślicznymkoniku - będzie miał okazję rozprostować nogi.I proszę się pozbyć tego - powiedział, po czym wy-ciągnął szablę i przeciął sznur mocujący tobołek z tyłu siodła.- To tylko spowolni ucieczkę.Kiedydojedziemy do końca lasu, proszę pędzić tak, jakby sam diabeł panią gonił!Rzeczy Sovay wysypały się na błotnistą ziemię, ale nie miała teraz czasu się tym martwić anizastanawiać, co włoży na siebie w Londynie.Z drogi oraz pól okalających las dochodziły nawoływaniamężczyzn i wystrzały z broni palnej.Sovay popędziła Brady'ego i ruszyła w ślad za Greenwoodemuciekającym slalomem wokół gęsto rosnących drzew.Przywarła do szyi konia, starając się jednocze-śnie uchylić od kul i uniknąć kontaktu z niższymi konarami, grożącymi jej obcięciem głowy.Gabrielowi mignęli przed oczami dwaj jezdzcy z trudem znajdujący drogę pośród drzew.Ode-tchnął z ulgą, kiedy wreszcie wydostali się na otwartą przestrzeń i uciekli ku wolności.Pędzili takszybko, że ścigający ich patrol konny rozpierzchł się po wzgórzach, bez jakiejkolwiek szansy na dogo-nienie.Strażnik z dyliżansu strzelił raz jeszcze w ich stronę, ale na linii ognia stanęły drzewa.A kiedyuciekający jezdzcy wyjechali z lasu, byli już tak daleko, że żadne strzały nie mogły ich dosięgnąć.- Widział pan, kim byli? - zapytał woznica [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.- Słyszałem dzwięk rogu i widziałem powóz przed zajazdem White Hart.Musi się pani nauczyćsłuchać i patrzeć, jeśli chce przeżyć - powiedział i zamilkł na moment.- Nie musi pani rabować, jeślito panią niepokoi.Proszę tylko stanąć na straży.Jeśli chce pani zostać ze mną, proszę zrobić, co po-wiedziałem.- Nie, to mnie nie niepokoi - odparła, urażona posądzeniem jej o zbytnią delikatność.- Tak jakpan powiedział, zrobiłam tyle, że mogłabym zawisnąć dwa razy.Jednakże spieszno mi do Londynu.Co będzie, jeśli zostawię tu pana i pojadę sama?- I co pani zrobi? - zaśmiał się pogardliwie.- Po pięciu minutach zostanie bez tego pięknegokonia, zakładając optymistyczne rozwiązanie.Tak więc, jeżeli chciałaby pani nadal być panną Sovayna włościach i kiedykolwiek ujrzeć na oczy swój śliczny domek, będę potrzebny.Proszę uważnie pa-trzeć - to mówiąc, wyciągnął elegancki zegarek kieszonkowy.- Myślę, że już skończyli tę niejadalnąbaraninę i jadą dalej.Sovay nie podobało się, że mężczyzna tak nią komenderuje, ale uznała, że zastosuje się do jegopoleceń.Być może będzie potrzebowała jego pomocy, kiedy już znajdą się w Londynie.Schowała sięw młodym zagajniku i ustawiła tak, by widzieć drogę.Poczuła nawet, że wraca częściowo dawna eks-cytacja.Właśnie nadjeżdżał dyliżans, tak jak przewidział Greenwood.Przygotowała broń, czującprzyspieszone bicie serca.Naciągnęła maskę na twarz i poczuła dobrze sobie znany dreszcz na ple-cach.Już włożyła dwa palce do ust i miała gwizdnąć, kiedy nagle zauważyła, że obok dyliżansu jedziesamotny jezdziec.Było w nim coś dziwnie znajomego.Wyciągnęła szyję - koń, sposób siedzenia wsiodle i trzymania wodzy.Po chwili była już pewna.Zaschło jej w gardle, a gwizd zamarł jej na ustach.Ten czarny koń zbiałą gwiazdką to Gwiazdor należący do jej brata.Na koniu zaś jechał Gabriel.RLTWyjechała z ukrycia w tej samej chwili, w której dyliżans znalazł się na szczycie wzniesienia iprzejechała galopem tuż przed jego nosem.Konie przestraszyły się, a woznica z trudem utrzymał nadnimi panowanie.Pojazd zaczął się zsuwać po błotnistej stromiznie.Gabriel podjechał czym prędzej ichwycił za lejce jednego z koni, by go uspokoić i zatrzymać, zanim powóz się przewróci.Strażnikchwycił za broń i spodziewając się ataku, strzelił w kierunku uciekającego jezdzca.- Co pani u diaska robi? - Greenwood był wściekły.- Jechali prosto w zasadzkę jak tłusta gęś włapy rzeznika!- Musiałam pana ostrzec.Powstrzymać.Ten jezdziec to mój znajomy.Co Gabriel tu robił? Nie miała jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tą kwestią.Strażnik zdą-żył już przeładować pistolet i zauważył miejsce, w które wjechała.Tuż nad ich głowami, pośród gałęzidrzew, śmignęła kula.Ale to nie wszystko.Strzały zaalarmowały innych.Słychać było krzyki, stukotkońskich kopyt na bruku i dalszą strzelaninę.Kula trafiła w drzewo, obsypując ich liśćmi i ścinkamidrewna.- O mały włos - powiedział Greenwood, otrzepując się.- To patrol konny.Lepiej stąd znikajmy.Proszę jechać za mną i mocno pochylić głowę.Mam nadzieję, że potrafi pani jechać na tym ślicznymkoniku - będzie miał okazję rozprostować nogi.I proszę się pozbyć tego - powiedział, po czym wy-ciągnął szablę i przeciął sznur mocujący tobołek z tyłu siodła.- To tylko spowolni ucieczkę.Kiedydojedziemy do końca lasu, proszę pędzić tak, jakby sam diabeł panią gonił!Rzeczy Sovay wysypały się na błotnistą ziemię, ale nie miała teraz czasu się tym martwić anizastanawiać, co włoży na siebie w Londynie.Z drogi oraz pól okalających las dochodziły nawoływaniamężczyzn i wystrzały z broni palnej.Sovay popędziła Brady'ego i ruszyła w ślad za Greenwoodemuciekającym slalomem wokół gęsto rosnących drzew.Przywarła do szyi konia, starając się jednocze-śnie uchylić od kul i uniknąć kontaktu z niższymi konarami, grożącymi jej obcięciem głowy.Gabrielowi mignęli przed oczami dwaj jezdzcy z trudem znajdujący drogę pośród drzew.Ode-tchnął z ulgą, kiedy wreszcie wydostali się na otwartą przestrzeń i uciekli ku wolności.Pędzili takszybko, że ścigający ich patrol konny rozpierzchł się po wzgórzach, bez jakiejkolwiek szansy na dogo-nienie.Strażnik z dyliżansu strzelił raz jeszcze w ich stronę, ale na linii ognia stanęły drzewa.A kiedyuciekający jezdzcy wyjechali z lasu, byli już tak daleko, że żadne strzały nie mogły ich dosięgnąć.- Widział pan, kim byli? - zapytał woznica [ Pobierz całość w formacie PDF ]