[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od roku byłam mężatką,opiekowałam się maleństwem; wówczas tego nie wiedzieliśmy, alejużnigdy nie mieliśmy się spotkać w tym gronie.W ciągupół rokuwybuchła wojna i obaj chłopcy polegli niemal odrazu.168Głos jej się zmienił, była szczerze zrozpaczona.Tymrazem Caroline podniosła wzrok, wymieniliśmy spojrzenia.PrzyszłaBetty; wysłanoją do kuchni z poleceniem zaparzenia herbaty, na którą niemiałem ani czasu,ani ochoty, apani Ayresdalej przedzierała się przez stosy fotografii i wspomnień.Pomyślałem o wszystkim, co ostatnio przeszła i o okropnej wiadomości,którą miałem jej doprzekazania; patrzy-łem na nerwowe ruchy jej dłoni, którebez pierścionków zdawały siędziwnie nagie i obrzmiałe.I nagle obarczeniejej kolejnązgryzotąwydało mi się nie do pomyślenia.Przypomniałem sobie rozmowę o Rodericku, którąodbyłem z Caroline przed tygodniem; to do niejpowinienem zwrócićsię w pierwszej kolejności.Przez pięć minut na próżno usiłowałem ponownie ściągnąć na siebiejej wzrok.wreszcie, kiedy pojawiła się Betty, podniosłemsię z miejsca i odszedłem.Kiedy Betty zajęłasiępanią Ayres, ja zaniosłem filiżankę Caroline.Kiedy spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem iwyciągnęła rękę konspiracyjnie nachyliłem się w jejstronę.- Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy?- szepnąłem.Cofnęła się odruchowo, zaskoczona tymi słowami, amoże po pro-stu powiewem mojego oddechu na policzku.Spojrzała na mnie razjeszcze,po czym zerknęła na matkę i skinęła głową.Wróciłem na Sofę.Przez kolejne pięć, dziesięć minut piliśmy herbatę, zagryzając ją cien-kimi kawałkami suchego placka.Naraz Carolinedrgnęła,jakby coś jej przyszło do głowy.- Mamo - odezwała się - zapomniałamci powiedzieć.Odłożyłemparę książek dla CzerwonegoKrzyża, może doktor Faraday zawiózłby je do Lidcote?Wolę nie prosić Roda.Nie chcęsprawiać panukłopotu, doktorze, aleczy byłby pan tak miły?Są w bibliotece,jużspakowane.Powiedziała to bez cienia zażenowania i śladu rumieńca natwarzya muszę przyznać, że mnieserce waliłojak młotem.Pani Ayres odrzekłaz lekkim niezadowoleniem, że chybawytrzyma bez nas minutę dwie, poczymwróciłado przeglądania zapleśniałych albumów.- Długo pana nie zatrzymam -powiedziała Caroline, wciąż swoim169.normalnym głosem, kiedy otworzyłem przed nią drzwi.Wskazałaoczami korytarz i ruszyliśmy szybkim krokiem do biblioteki.Od razupodeszła do okna i otworzyła jedyną sprawną okiennicę.Kiedydo środka wlało sięzimowe światło, spowite prześcieradłami półkiożyły wokół nas niczymduchy wyłaniające się z ciemności.Wyszedłemz cienia, aCaroline cofnęła się od okna i stanęła na wprost mnie.- Co się stało?- zapytała z niepokojem.-Chodzi o Roda?- Tak - odpowiedziałem.Iopowiedziałem jej w miarę możliwościpokrótce, codzień wcześniej usłyszałem od jej brata.Słuchała z narastającym przerażeniem,a przy tym - jakmi się zdawało - bez większego zdziwienia,tak jakbymojesłowa rzuciły światło na zagadkę, której rozwiązanie przerastałodotąd jej siły.Przerwała mi tylko raz,kiedy wspomniałem o ciemnejsmudze nasuficie.Złapała mnieza rękę.- To tenślad, ipozostałe!Widzieliśmy je na własne oczy!Wiedziałam,że kryją w sobie coś dziwnego.Nie sądzi pan, że.Czytonie.Zrozumiałem ze zdziwieniem, że jest gotowa potraktować opowieść brata z całkowitąpowagą.- Każdy mógł porobić te ślady,Caroline.Mógł je zrobić samRod,na poparcie swoich urojeń.Albobyły tam od zawsze istały siębodzcemjego halucynacji.Cofnęła rękę.- Tak, naturalnie.I pannaprawdę w to wierzy?Aco z poprzednią teorią?Epilepsja i tak dalej?Potrząsnąłemgłową.- Naprawdę wolałbym, żeby chodziło o dolegliwości fizyczne, gdyżłatwiejbyłoby jewyleczyć.Obawiam się jednak,że mamy do czynieniaz chorobą, hm, psychiczną.Ostatniezdanie wstrząsnęło niądo głębi.Zrobiła przerażonąminę.- Biedny, biedny Rod - powiedziała wreszcie.- To straszne, prawda?Ico możemy zrobić?Powie pan mamie?170- Miałem taki zamiar.Dlategotu jestem.Ale widząc ją nad zdjęciami.- Tonie tylko zdjęcia - odrzekła.- Ona się zmienia.Przeważniezachowuje się całkiem zwyczajnie, czasem jednak jest taka, jak dziś:sentymentalna i nieobecna myślami, skupiona na przeszłości.Wciążdyskutujez Rodem o farmie i prawie się kłócą.Podobno mamy kolejne długi.On traktuje to jak swoją winę!A potem znów zamyka sięprzed wszystkimi.Zaczynam rozumieć, dlaczego.To takiestraszne.Naprawdę mówił te okropne rzeczy, i to całkiem serio?Może pancoś zle zrozumiał?- Chciałbym,żeby tak było, dla dobranaswszystkich.Ale nie,obawiam się, że pomyłka nie wchodzi w grę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Od roku byłam mężatką,opiekowałam się maleństwem; wówczas tego nie wiedzieliśmy, alejużnigdy nie mieliśmy się spotkać w tym gronie.W ciągupół rokuwybuchła wojna i obaj chłopcy polegli niemal odrazu.168Głos jej się zmienił, była szczerze zrozpaczona.Tymrazem Caroline podniosła wzrok, wymieniliśmy spojrzenia.PrzyszłaBetty; wysłanoją do kuchni z poleceniem zaparzenia herbaty, na którą niemiałem ani czasu,ani ochoty, apani Ayresdalej przedzierała się przez stosy fotografii i wspomnień.Pomyślałem o wszystkim, co ostatnio przeszła i o okropnej wiadomości,którą miałem jej doprzekazania; patrzy-łem na nerwowe ruchy jej dłoni, którebez pierścionków zdawały siędziwnie nagie i obrzmiałe.I nagle obarczeniejej kolejnązgryzotąwydało mi się nie do pomyślenia.Przypomniałem sobie rozmowę o Rodericku, którąodbyłem z Caroline przed tygodniem; to do niejpowinienem zwrócićsię w pierwszej kolejności.Przez pięć minut na próżno usiłowałem ponownie ściągnąć na siebiejej wzrok.wreszcie, kiedy pojawiła się Betty, podniosłemsię z miejsca i odszedłem.Kiedy Betty zajęłasiępanią Ayres, ja zaniosłem filiżankę Caroline.Kiedy spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem iwyciągnęła rękę konspiracyjnie nachyliłem się w jejstronę.- Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy?- szepnąłem.Cofnęła się odruchowo, zaskoczona tymi słowami, amoże po pro-stu powiewem mojego oddechu na policzku.Spojrzała na mnie razjeszcze,po czym zerknęła na matkę i skinęła głową.Wróciłem na Sofę.Przez kolejne pięć, dziesięć minut piliśmy herbatę, zagryzając ją cien-kimi kawałkami suchego placka.Naraz Carolinedrgnęła,jakby coś jej przyszło do głowy.- Mamo - odezwała się - zapomniałamci powiedzieć.Odłożyłemparę książek dla CzerwonegoKrzyża, może doktor Faraday zawiózłby je do Lidcote?Wolę nie prosić Roda.Nie chcęsprawiać panukłopotu, doktorze, aleczy byłby pan tak miły?Są w bibliotece,jużspakowane.Powiedziała to bez cienia zażenowania i śladu rumieńca natwarzya muszę przyznać, że mnieserce waliłojak młotem.Pani Ayres odrzekłaz lekkim niezadowoleniem, że chybawytrzyma bez nas minutę dwie, poczymwróciłado przeglądania zapleśniałych albumów.- Długo pana nie zatrzymam -powiedziała Caroline, wciąż swoim169.normalnym głosem, kiedy otworzyłem przed nią drzwi.Wskazałaoczami korytarz i ruszyliśmy szybkim krokiem do biblioteki.Od razupodeszła do okna i otworzyła jedyną sprawną okiennicę.Kiedydo środka wlało sięzimowe światło, spowite prześcieradłami półkiożyły wokół nas niczymduchy wyłaniające się z ciemności.Wyszedłemz cienia, aCaroline cofnęła się od okna i stanęła na wprost mnie.- Co się stało?- zapytała z niepokojem.-Chodzi o Roda?- Tak - odpowiedziałem.Iopowiedziałem jej w miarę możliwościpokrótce, codzień wcześniej usłyszałem od jej brata.Słuchała z narastającym przerażeniem,a przy tym - jakmi się zdawało - bez większego zdziwienia,tak jakbymojesłowa rzuciły światło na zagadkę, której rozwiązanie przerastałodotąd jej siły.Przerwała mi tylko raz,kiedy wspomniałem o ciemnejsmudze nasuficie.Złapała mnieza rękę.- To tenślad, ipozostałe!Widzieliśmy je na własne oczy!Wiedziałam,że kryją w sobie coś dziwnego.Nie sądzi pan, że.Czytonie.Zrozumiałem ze zdziwieniem, że jest gotowa potraktować opowieść brata z całkowitąpowagą.- Każdy mógł porobić te ślady,Caroline.Mógł je zrobić samRod,na poparcie swoich urojeń.Albobyły tam od zawsze istały siębodzcemjego halucynacji.Cofnęła rękę.- Tak, naturalnie.I pannaprawdę w to wierzy?Aco z poprzednią teorią?Epilepsja i tak dalej?Potrząsnąłemgłową.- Naprawdę wolałbym, żeby chodziło o dolegliwości fizyczne, gdyżłatwiejbyłoby jewyleczyć.Obawiam się jednak,że mamy do czynieniaz chorobą, hm, psychiczną.Ostatniezdanie wstrząsnęło niądo głębi.Zrobiła przerażonąminę.- Biedny, biedny Rod - powiedziała wreszcie.- To straszne, prawda?Ico możemy zrobić?Powie pan mamie?170- Miałem taki zamiar.Dlategotu jestem.Ale widząc ją nad zdjęciami.- Tonie tylko zdjęcia - odrzekła.- Ona się zmienia.Przeważniezachowuje się całkiem zwyczajnie, czasem jednak jest taka, jak dziś:sentymentalna i nieobecna myślami, skupiona na przeszłości.Wciążdyskutujez Rodem o farmie i prawie się kłócą.Podobno mamy kolejne długi.On traktuje to jak swoją winę!A potem znów zamyka sięprzed wszystkimi.Zaczynam rozumieć, dlaczego.To takiestraszne.Naprawdę mówił te okropne rzeczy, i to całkiem serio?Może pancoś zle zrozumiał?- Chciałbym,żeby tak było, dla dobranaswszystkich.Ale nie,obawiam się, że pomyłka nie wchodzi w grę [ Pobierz całość w formacie PDF ]